O zespole usłyszałam po raz pierwszy w liceum, kiedy to mój kolega z klasy polecił mi ten zespół, mówiąc, że jest bardzo znany na Wyspach. U nas - ani widu ani słychu. Zakochałam się od "pierwszego wsłuchania". Była to płyta Wall of Arms z 2009 roku. Zróżnicowanie instrumentów dawało niezłego kopa. Głos wokalisty, Orlando Weeksa'a, i jego hm... różne brzmienia, które można napotkać, sprawia, że w jednym momencie dostaję dreszczy podniecenia (Can You Give It) a w drugim chcę biec ile sił (Kiss And Resolve). Stop, stop, stop. Bo zacznę pisać o nie tej płycie!
Given To The Wild jest świeżynką, wydaną 9 stycznia 2012 roku. Mmm, jeszcze ciepła! Jedynym oficjalnie wydanym singlem z tej płyty jest Pelican. Dość psychodeliczny teledysk, nie uważacie? Muzyka na tej płycie nie wydaje mi się już tak głośna i buntownicza jak to było na poprzedniej płycie (porównuję tylko do poprzedniej, bo, przyznaję się bez bicia, pierwszej nie słuchałam!) Bardzo delikatne intro, które potem "przeradza się" w pierwszy utwór - Child. Ogólnie płyta wydaje mi się bardzo spokojna i melodyjna. Czyżby chłopcy z The Maccabees dojrzewali? Przy poprzedniej mogłabym iść, iść i iść przed siebie - ich muzyka nadawała rytm moim krokom, za to przy tej - bez problemu bym zasnęła - z uśmiechem na ustach. Nazwa i okładka płyty mogą sugerować jakieś zapożyczenia zespołu z dźwięków natury i rytmów afrykańskich, ale niestety tak się nie stało. Na rozległej pustyni chłopaki odnaleźli spokój i ciszę.
Szkoda, że nigdy nie byli w Polsce, na pewno daliby czadu. Może tegoroczny Open'er? Kto wie, kto wie... :) Podsumowując, lubię The Maccabees, ale bardziej pasuje mi poprzednia płyta, więc ta jest co najmniej na moim drugim miejscu (może nawet trzecim, jeśli odsłucham Colour In It). Cytując pewną polską artystkę: "Dupy mi nie urwało".