środa, 13 czerwca 2012

Euro 2012 moimi uszami - część pierwsza


Jako szczęśliwa pracownica na stoisku z pamiątkami stojącym na ulicy Długiej, mam niepowtarzalną okazję do bycia w sercu wydarzeń. Jakich wydarzeń? Otóż, zanim kibice skierują swe kroki ku naszemu pięknemu gdańskiemu stadionowi, najpierw bawią się na starówce. Od 8 czerwca widziałam pełno kibiców, najpierw polskich, potem dołączyły także inne narodowości.

Piątek był dniem ekscytującym, wieczorem odbył się mecz otwarcia (na który szef nawet zwolnił mnie wcześniej ;) ), a tym samym rozpoczęło Euro 2012, wyczekiwane od dawna. Mogłabym mówić i mówić o tym, jak Polska, a szczególnie Gdańsk, w którym przebywam na co dzień, przygotowały się do tego międzynarodowego wydarzenia. Polscy kibice ubrani na biało-czerwono, z trąbkami, wymalowanymi twarzami, perukami i alkoholem w ręku śpiewali stadionowe przyśpiewki. Były to pojedyncze grupki znajomych, którym bardziej chodziło o to, żeby się napić w miejscu publicznym, nie martwiąc się o straż miejską (której było sporo na Długiej). Nie zważając na takie "przypadki", oko cieszyły narodowe barwy i uśmiechy (nawet psy nosiły koszulki w napisem Polska), ale moje uszy miały się o wiele gorzej. "Przyśpiewki", jak to wcześniej określiłam, polegały raczej na tym, żeby na całe gardło wydrzeć się "Polska!" i zatrąbić w trąbkę (sprzedający takie gadżety dorobią się w czasie Euro majątku na całe życie).

Sobota obdarzyła nas cieplejszą temperaturą i... Hiszpanami, którzy przyjeżdżali już do Gdańska na pierwszy mecz swojej prezentacji, grany z Włochami na PGE Arenie. Bruneci o ciemnej karnacji, ubrani na czerwono-żółto przyciągali wzrok. Zdarzyło się kilka okazji, aby przypomnieć sobie wiedzę z liceum w  zakresie języka hiszpańskiego, a uśmiech nie opuszczał mojej twarzy. Hiszpanie są naprawdę bardzo mili i umieją się dobrze bawić. Co mam przez to na myśli? Że zamiast zalewać się wysokoprocentowym alkoholem, śpiewali "Yo soy español, español, español!" (tę jedną zapamiętałam tylko ;) ). Cały dzień przesiedzieli w Cafe Ferber, blokując Długą i tworząc okrąg w środku, którego odbywały się różne konkurencje, np. na liczbę zrobionych pompek itd. Bardzo szybko nauczyli się krzyczeć "Polska Biało-Czerwoni" i "Italiano pierdoleni, hej, hej". Włochów rzeczywiście było mało, a raczej zbyt mało, żeby zostali dostrzeżeni w czerwono-żółtym morzu.

W niedzielę szybko przekonałam się, że poprzedniego dnia na Długiej było cicho, Hiszpanów mało i ogólnie było bardzo spokojnie. Jestem pewna, że 40 tysięcy kibiców, które może pomieścić nasz stadion, najpierw zabawiało się na starówce. Do hiszpańskiego chóru dołączyły bębny i inne instrumenty, a przede wszystkim tysiące głosów. Miałam okazję oglądać przeróżne wymyślne przebrania (myślę, że kilka z nich znajdziecie w galerii trójmiasto.pl), a moje uszy po 8 godzinach miały dość południowych rytmów. Mimo tego muszę przyznać, że gdybym miała wybór słuchać melodyjnych i rozrywkowych Hiszpanów, a wrzeszczących Polaków, wybrałabym to pierwsze. W ten dzień więcej mówiłam po hiszpańsku, niż angielsku, a co dopiero polsku. Byłam przytulana, całowana w czoło, robiono sobie ze mną zdjęcia, jak gdybym była największą atrakcją. Cieszy mnie to, że usłyszałam od wielu turystów, że bardzo im się podoba w Polsce i chcą tu wrócić, gdy atmosfera Euro przeminie. Gdy następnego dnia znów rozpoczęłam pracę na Długiej, przy usłyszeniu z oddali "¡Viva España!" moja głowa ponownie eksplodowała bólem.

Przede mną jeszcze trzy dni meczowe (Hiszpania-Irlandia jutro, Chorwacja-Hiszpania w poniedziałek i ćwierćfinał 22 czerwca, pewnie także z udziałem Hiszpanii), więc będzie co opowiadać (stąd dopisek "część pierwsza" w tytule). Może na Monciaku będzie okazja do posłuchania trochę więcej Irlandczyków i Chorwatów, kto wie? Na pewno podzielę się tymi "muzycznymi" wrażeniami. Tym czasem cieszcie się kibicowaniem Polakom lub komukolwiek tylko chcecie :)