sobota, 31 marca 2012

to są efekty... talent show!


To było jeszcze za czasów, gdy z zafascynowaniem oglądałam Mam Talent, III edycję. Pośród wielu osób oraz grup, które tam występowały, pojawili się też oni. Jedna dziewczyna i dwóch chłopaków. Szkoda, że nie ma castingowego nagrania na YouTube (TVN rości prawa autorskie sam do siebie), nie pamiętam już dokładnie jak to było, w każdym razie wykonali utwór Skibaraba. To było wielkie zaskoczenie, nie tylko dla mnie. Nic dziwnego, że zespół zajął IV miejsce w finale (ówczesną edycję wygrała Magda Welc pokonując Kamila Bednarka).

Jeszcze a propos składu, zespół to tercet wokalny, Magdalena Pasierska i Majeran są stałymi członkami, w rolę beatboxera wcielało się już sporo osób, m.in. bardzo popularny Cezik. Me Myself and I powstało we Wrocławiu (kocham to miasto!) w 2006 roku. Muzyka, którą tworzą nie posiada zwrotek, refrenu ani w ogóle tekstu, nie jest wspomagana instrumentami, liczy się tylko głos i umiejętność operowania nim (no dobra, jeszcze trochę elektroniki).

Takadum! zawiera 10 piosenek, covery jak i twory własne. Na płycie pojawia się nowa wersja Route 66, hitu The Rolling Stones, jak i Mazurek Chopina w nowej aranżacji. Tytułowy utwór posiada dwie wersje starą i nową (gdy słyszę tę drugą, to przypomina mi się film Avatar). Warto też wspomnień o Monkey Song, którą współtworzą dzieciaki z Dziecięcej Orkiestry Onkologicznej Fundacji Iskierka. 

Gdy słucham tej płyty, czuję radość jaką miał zespół przy tworzeniu jej, co czyni to jeszcze bardziej przyjemnym. Takadum! jest świetne na zimowo-wiosenne dni (taki jak dziś), przynosi spokój i beztroskę. Mimo tego, że jest to debiutancki album grupy, nie odczuwa się amatorstwa i nic w tym dziwnego, członkowie Me Myself and I od dziecka zajmują się muzyką i wielokrotnie zdobywali różne nagrody za swoje talenty. Pozwolę sobie przytoczyć cytat z oficjalnej strony, idealny na zakończenie: "Ten kto lubi muzyki słuchać, tańczyć  przy niej czy  przeżywać ją w inny sposób na pewno nie będzie zawiedziony".

środa, 28 marca 2012

kto by pomyślał, że...?


... Hugh Laurie nagra płytę? No dobra, to wcale nie było taką wielką niespodzianką. Co nie zmienia faktu, że od prawie roku, tj. 9 maja 2011, możemy podziwiać tę osobę również za muzykę, którą tworzy. Okładka przyciąga wzrok znaną z telewizji twarzą, na pewno wpłynęło to na liczbę sprzedanych płyt, tak więc plus za chwyt marketingowy. Hugh znamy głównie z roli House'a w serialu Dr House, niektórzy mogą go kojarzyć z takich filmów jak 101 Dalmatyńczyków lub Królowie ulicy

Ale to nie na talencie aktorskim będę się dzisiaj skupiała (tak, uwielbiam tego aktora i ten serial, z tego miejsca pozdrawiam Nanę ;*). Płyta zaskoczeniem nie jest, ponieważ w kilku odcinkach Dr House'a Laurie grał na instrumentach takich jak fortepian lub saksofon i wiedziałam, że robi to naprawdę, a nie tylko udaje. Od sześciolatka uczył się grać i, oprócz wymienionych, potrafi to robić jeszcze na gitarze, perkusji i harmonijce. Let Them Talk powstał przy pomocy kilku przyjaciół, którzy wnieśli do płyty kilka instrumentów oraz wokali. 

You Don't Know My Mind jest pierwszym singlem z albumu (niestety na oficjalnym kanale YouTube Laurie zamieścił tylko kawałki swoich utworów i nie ma żadnych oficjalnych klipów). Let Them Talk jest ostatni na playliście, jakiś taki smutny kawałek. Polecę jeszcze Baby, Please Make a Change z gościnnym występem Irmy Thomas i sir Toma Jonesa. Let Them Talk był najlepiej sprzedającym się bluesowym albumem w Wielkiej Brytani w 2011 roku.

Niestety, niewiele wiem o tym gatunku muzyki, ponieważ głównie obracam się w klimatach rockowych i folkowych, jednak ta płyta przypadła mi bardzo do gustu i żal by było się nią z Wami nie podzielić. Wybaczcie mi więc proszę totalny laicyzm w tej kwestii i delektujcie się płytą :)

środa, 21 marca 2012

obiecanki cacanki



27 stycznia 2012. Bardzo wyczekiwana przeze mnie data, właśnie ze względu na premierę płyty. Płyty nagranej przez Lanę Del Rey, która biła na głowę królujących na listach przebojów Adele i Gotye. Video Games pierwszy raz usłyszałam na BBC Radio 1. Ciekawie zrobiony teledysk, przeszywający, głęboki głos i delikatna muzyka, stanowiąca idealne dla niego tło. Zdecydowanie intryguje, a co więcej, pozwolę sobie zacytować pewnego pisarza "zarzuca sieci na odbiorców". Ja także łyknęłam haczyk i musiałam dowiedzieć się więcej, teraz, natychmiast. 

Na pewno uwagę przykuwa sam wygląd Lany, trudno nie spojrzeć na jej wydatne usta, bujną fryzurę i przymrużone seksownie oczy. Można by powiedzieć, że jest kobietą idealną. Niewiele trzeba było czekać na różne spekulacje, czego to nie operował chirurg plastyczny i że to tylko sztuczny twór, a nie naturalna piękność. Nie obeszło mnie to w ogóle, siedziałam na YouTubie i wyszukiwałam każdy dostępny ówcześnie utwór Lany. Do Born To Die nie było teledysku, na jej kanale VEVO były zamieszczone 3 filmy i wszystkie były wykonaniami Video Games. Za to prywatny kanał oferował więcej, m.in. Blue Jeans (porównajcie z oficjalnym klipem - tu). Osobiście bardziej podobają mi się teledyski, które Lana sama skleiła z kilku filmów, animacji i nagrań samej siebie.

Przyszła kolej na większą porcję plotek i spekulacji, przecież taki talent nie bierze się znikąd. Owszem, nie bierze się. Lana nagrywała wcześniej pod innym pseudonimem (naprawdę nazywa się Elizabeth Woolridge Grant) i próbowała swoich sił w zespole. Czy została wykreowana przez specjalistę? Nie mam pojęcia i w sumie nie chcę wiedzieć. Liczy się to, że porwała za sobą tłumy i zbija na nim niezłą kasę. Wiem za to inną rzecz, nie wybrałabym się na jej koncert. Wersja live Video Games skutecznie mnie do tego zniechęciła. Nie wiem czy miała zły dzień czy to ja mam zbyt wysokie wymagania. W każdym razie, nie, dziękuję, postoję. I zaoszczędzę ze dwie stówki ;)

Teraz trochę o tych niewystawionych na światło dzienne YouTube'a utworach. Na płycie jest ich piętnaście, co stanowi dość pokaźny zbiór. Rozumiem, że jest to jej debiutancki album (pod tym pseudonimem) i Lana chce pokazać na co ją stać, ale odczuwam zbyt duże zróżnicowanie. Diet Mountain Dew jest jedną z niewielu, która wpadła mi w ucho. Strasznie zrobi mi się smutno, gdy Lucky Ones zostanie skomercjalizowane i przestanie mieć swój urok, bo z pewnością tak się stanie, ta piosenka jest zbyt dobra. Żeby do niej dotrzeć trzeba było przesłuchać całą płytę, ponieważ jest ostatnia na liście i przecierpieć takie chwile jak te z National Anthem.

Mimo swoich wad, Lanę warto znać i kojarzyć jej imię. Jestem odrobinę już zmęczona jej muzyką (tak samo jak Adele i Gotye) i jej płyta nie należy do najczęściej przeze mnie odtwarzanych. Po niespełna dwóch miesiącach wrzawa dookoła niech ucichła i dawno o niej nie słyszałam (nie licząc tego, że wydała nowy teledysk). 
Post na specjalną prośbę Miszego i cieszę się niezmiernie, że udało mi się wrócić do starej częstotliwości (sprzed II semestru), czyli pisania co 3 dni.

P.S. Odwieczny dylemat nad pytaniem "Co było pierwsze - jajko czy kura?" przestaje być jakimkolwiek dylematem gdy pytanie postawi się w następujący sposób "Co było pierwsze - zapłodniona komórka jajowa czy dorosły człowiek?"

niedziela, 18 marca 2012

z przymrużeniem oka o...


Mam nadzieję, że nikt nie ma mi za złe tego, jak długo nie pisałam. Takie życie, nie ma na nic czasu, a ja już nawet kawę boję się wypić. Pochwalę się jeszcze na forum - dostałam 4,5 z laboratoriów z fizyki :) Jeszcze tylko egzamin z teorii i bye bye my nightmare...
Gdy moja mama pakowała się na wyjazd, w pośpiechu zgrywałam jak najwięcej muzyki z laptopa na swój telefon, aby tylko nie zostać bez niczego. Wrzucałam co popadło - świeże płyty, które chciałam bardziej zgłębić i te bardzo dobrze już mi znane, ale ciut zakurzone. Jedną z tego drugiego rodzaju jest Gospel Lao Che.

Ktokolwiek zna mnie bliżej, wie, że nie jestem bogobojną osobą, co tydzień chodzącą grzecznie do kościoła i głęboko przeżywającą różnorakie święta wypadające w ciągu roku. Nie wiem czy to rzutuje na moje zdanie na temat tej płyty czy też nie, ponieważ urzeka mnie ona swoim podejściem do różnych kwestii chrześcijańskich.

Lao Che pojawiło się w moim życiu w bardzo dobrym okresie - na początku liceum i prawie każdy utwór tej płyty niesie ze sobą falę wspomnień. A to z koncertu na pożegnanie lata, a to, gdy Miłosz grał Drogi Panie na basie, rozmowy o płycie w pociągu i ciągłe się nią zachwycanie. Jako jedyna chyba z tej grupy osób nie zakochałam się w Powstaniu Warszawskim i podobało mi się tylko Stare Miasto. Ta piosenka natomiast przypomina mi o przygotowywanym przez moją klasę przedstawieniu z okazji 11 listopada i o tym jak próbowaliśmy przeforsować cały utwór, ale niestety został zagrany tylko niewielki fragment.

Hydropiekłowstąpienie. mpaKOmpaBIEmpaTA. Chłopacy. Zbawiciel Diesel. Czarne kowboje. Drogi Panie.

Wymieniam ciurkiem tytuły, ponieważ nie ma co się rozpisywać, każdy kto posłucha, będzie wiedział swoje. Zespół na pewno odegrał ważną rolę w historii polskiej muzyki; z jednej strony szkoda, że się rozpadł, z drugiej, Prąd stały/Prąd zmienny nie powalał na kolana, więc może po prostu grupa się wypaliła i potrzebowali nowych projektów do wyrażenia tego, co im w duszy gra. Polecam płytę do szybkiego marszu, szczególnie, gdy dojeżdża się pociągiem do szkoły/uczelni :)

niedziela, 11 marca 2012

trąbki, trąbki, jeszcze więcej trąbek!


Dzisiaj przenosimy się w przeszłość, a dokładniej trzydzieści lat wstecz i nasza przygoda zaczyna się w roku 1983. Wtedy to uformował się zespół pod nazwą The Waterboys. Ich muzyka określana jest jako połączenie rock and rolla i muzyki celtyckiej. This Is The Sea, wydany w październiku 1985, jest trzecią płytą zespołu, która przyniosła im znaczny wzrost popularności. Warto dodać, że zespół był supportem koncertów U2, a Bono przyznaje się do bycia ich fanem, czemu w ogóle się nie dziwię.

Tak naprawdę The Waterboys nigdy by nie zaistniało, gdyby nie Mike Scott. Nagrywał sam od 1981, więc wytwórnia oczekiwała, że jego pierwszy album będzie także nagrywany solo, jednak Scott właśnie wtedy założył zespół. Nazwa zespołu jest zaczerpnięta z utworu Lou Reeda The Kids. Za czasów wydania trzeciej płyty The Waterboys składało się z trzech stałych członków (Mike Scott, Anthony Thistlethwaite and Karl Wallinger) oraz sporej liczby osób gościnnie z nimi nagrywających. This Is The Sea pozwoliło im w końcu zaistnieć na brytyjskich listach przebojów. The Whole Of The Moon uważany jest za najlepiej sprzedający się ich singiel.

Mnie najbardziej podoba się Trumpets. Nie znałam do tej pory żadnej piosenki, której słowa tak bardzo by do mnie trafiały. Niezależnie od tego w jakim stanie emocjonalnym się znajduję, gdy usłyszę pierwsze dźwięki moje stopy unoszą się 3 cm nad chodnikiem. Na dzień dzisiejszy nie ma dla mnie lepszego utworu  wyrażającego miłość do drugiej osoby. Chociaż zakończenie utworu nie porywa. Ciekawostką jest, że słowa Please don't wake me / No, don't shake me pochodzą od I'm Only Sleeping The Beatles.

The Waterboys odkryłam całkowicie przypadkiem, mianowicie Miasto Gdańsk kiedyś opublikowało linka na dobry początek dnia. Zespół rozpadł się w roku 1993, na szczęście tylko na 7 lat. W 2011 roku wydali płytę An Appointment With Mr Yeats, na której znajduje się Sweet Dancer. Utwór o wiele spokojniejszy od tych nagrywanych w latach 80. ale nie ma co się dziwić, panowie mają już swoje lata :) W każdym razie, cieszę się, że w końcu mogłam napisać o zespole z długą historią, który nadal istnieje i można go zobaczyć na żywo, nawet na festiwalach. Polecam wszystkim tym, którzy mają czasem ochotę na posłuchanie muzyki, której słuchali też zapewne nasi rodzice, i przeniesienie się duchem w lata 80.

poniedziałek, 5 marca 2012

mój prywatny lek nasenny


Cały poprzedni miesiąc pisałam tylko o zagranicznych artystach, całkowicie zapominając o tych znajdujących się bardzo blisko. Dzisiaj o Julii Marcell, pochodzącej z Olsztyna (odzywa się we mnie patriotyzm regionalny, ze względu na miejsce urodzenia znajdujące się w województwie warmińsko-mazurskim). Tak naprawdę nazywa się Julia Górniewicz i jest córką rektora Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego

W 2007 roku wydała pierwszą EPkę i dzięki swoim fanom udało jej się zebrać 50 tysięcy dolarów na nagranie prawdziwego albumu. Został on wydany w 2009 roku i nosił tytuł It Might Like You. Dzisiaj jednak o drugim, o wiele bardziej cieszącym się powodzeniem w naszym kraju. Julia otrzymała za June kilka nominacji do nagrody Fryderyka, jednak nie udało jej się pokonać konkurentów.

Pod koniec roku 2011 przyszedł czas na różnorakie zestawienia. Co było najlepsze, co najgorsze, co śmieszyło, a co powodowało łzy. W jednym takim artykule napotkałam, po raz wtóry, nazwisko Julii i same pochwały na temat jej płyty. Stwierdziłam, że posłucham się mądrzejszych i sprawdzę, co kryje się za nazwą June. Na moje nieszczęście zaczęłam właśnie od tytułowego utworu (link) i... wyłączyłam odtwarzacz. Do dzisiaj średnio mi się ta piosenka podoba, bo na płycie znajduje się kilka o wiele lepszych.

Którejś nocy (dość niedawno) najzwyczajniej w świecie nie mogłam zasnąć, gdy dopadły mnie duchy przeszłości i zaczęłam rozmyślać "co by było, gdyby...". Nie wiem dlaczego, sięgnęłam akurat po tę płytę, ale cieszę się, że to zrobiłam. Moją uwagę przykuło dopiero Shores, będące 6 utworem na płycie (która w całości zawiera ich 11). Krótkie, ale zdążyło uspokoić mój umysł i zwolnić pędzące myśli. To rozpoczęło następującą po sobie, według mnie, "wielką trójkę". Następne jest Echo, które całkowicie przeczy temu, co pisałam przy okazji płyty Czesław Śpiewa Pop. Nie podobało mi się wtedy, że tak to ujmę, mieszanie dwóch języków. W Echo oszalałam na punkcie chórków w języku polskim, mimo, że cała piosenka jest po angielsku. Po prawie 5 minutach przychodzi czas na I Wanna Get On Fire. Już dawno nie przypadła mi do gustu tak spokojna piosenka, ponieważ jestem w okresie poszukiwania mocnych wrażeń słuchowych.

Żałuję tego, że Julia musiała wyjechać z Polski, by rozwinąć skrzydła i wrócić do kraju z tak dobrą płytą. Z drugiej strony, nie dziwię się, że udało jej się uzbierać taką sumę pieniędzy, jedynie dzięki swoim fanom. Dobrze to wykorzystała i udowodniła, że warto było w nią zainwestować. Uważam, że każdy powinien przesłuchać choć raz, by wyrobić sobie własne zdanie na temat tej artystki. Jak widziałam na stronie Julii, będzie ona pod koniec kwietnia w sopockim SPATiF-ie, a na początku lipca zagra na gdyńskim Openerze.