środa, 19 grudnia 2012

kultura musi być


Pewnego sierpniowego dnia, za pomocą Facebooka, dowiedziałam się, że za trzy miesiące wystąpi w Gdyni moskiewski balet. Od dawna chciałam iść na balet, brakowało mi tego rodzaju sztuki. Do wyboru było Jezioro Łabędzie lub Dziadek do Orzechów. Po kilku ustaleniach z Naną kupiłam bilety na Dziadka dla nas obydwu i dodatkowo jeden jako prezent świąteczny dla jej mamy. Przedstawienie odbyło się wczoraj w Gdyni i bardzo chcę podzielić się z Wami swoimi wrażeniami :)

Główną bohaterką jest Klara, Drosselmeyer, jej ojciec chrzestny i konstruktor zabawek oraz Dziadek do Orzechów. Przedstawienie zaczyna się od balu w domu Klary, na środku stoi wielka choinka, a goście przynoszą prezenty. Klara dostaje oczywiście Dziadka, który bardzo jej się spodobał. Na bal przychodzi także Czarodziej wraz z zabawkami, które ożywają i bawią się z dziećmi. Po długim wieczorze Klara zasypia. Śni jej się, że atakują ją Myszy wraz z Królem Myszy. Na ratunek przychodzi Dziadek do Orzechów, który dowodzi żołnierzykami i ich zabija. Klara od teraz jest Księżniczką, a Dziadek Księciem. Czarodziej wysyła ich do Krainy Słodyczy. Fabuła jest bardzo prosta i nie dziwię się, że na przedstawieniu było dużo dzieci, i to nawet w pierwszym rzędzie! Bardzo przypadł mi do gustu tancerz, który był Drosselmeyerem i jednocześnie Czarodziejem (Nanuś, nazywa się Danill Orlov ;). Byłam wpatrzona i wsłuchana od samego początku. Szkoda, że muzyka była z playbacku, ale ta scena była stosunkowo mała i orkiestra by się nie zmieściła. A poza tym, pewnie za taki luksus trzeba by jeszcze dopłacić ze 100 zł, a to na moją studencką kieszeń byłoby już zdecydowanie za dużo. Zadziwiało mnie to, że mimo mnóstwa podskoków, jakie wykonywali tancerze, tylko kilka razy słyszałam tupnięcie. Fantastyczny był taniec chiński - bardzo humorystyczny i efektywny. Strasznie szybko minął mi czas, co dowodzi, że był dobrze spędzony.

Nie mam do czego porównywać tego występu, ale z pewnością zachęcił mnie do tego, żeby zobaczyć jeszcze więcej. Może za rok wybiorę się na Jezioro Łabędzie? Kto wie, czas pokaże. Na pewno ten spektakl sprawił, że poczułam już atmosferę świąteczną, a dzisiaj zapakowałam nawet wszystkie prezenty! Kto wie, ze dostanie ode mnie prezent? A może rózgę? :)

Polecam do obejrzenia - Dziadek do Orzechów (BBC Royal Opera House)

środa, 12 grudnia 2012

ho ho ho ho!


Na specjalne zamówienie dla Nanusi dzisiaj post o piosenkach świątecznych :) Mimo tego, że ozdoby świąteczne w galeriach handlowych królują już od Wszystkich Świętych, to my raczej zaczynamy żyć świętami od grudnia, a konkretnie od Mikołajek :) Mój Mikołaj w tym roku był bardzo mikołajowy, ze względu na kolor ubrania i dał mi tyle słodyczy, że wczoraj wylądowałam u dentysty! A nawet nie wyczyściłam butów... ];->

Zacznę od piosenki świątecznej, która ma ciutkę ponad dwa lata i ukazała się podczas, gdy ja nie mogłam się doczekać pierwszego występu tego zespołu w Polsce :) Mówię o Christmas Lights od Coldplay. I to kolorowe pianino! Co ciekawe, w teledysku pojawia się kilku Presleyów w tle, którzy grają na skrzypcach, a nad sceną wypisane są słowa po łacinie "Credo Elvem Etiam Vivere" co oznacza "Wierzę, że Elvis nadal żyje".
Wczoraj na wykładzie wspominałam o tym, że Kochana Nanusia opowiedziała mi o trzech swoich ulubionych świątecznych piosenkach, ale niestety nie pamiętała tytułów :( Opisała jedną z nich w następujący sposób: "no wiesz Iza, jest taka jedna, znasz ją na pewno, zaczyna się tak delikatnie pianinem, a potem są dzwoneczki w tle". Oto co nadesłała po tym opisie Patrycja: link. Nie do końca jestem pewna, czy o to chodziło, więc szukam dalej... ;) Ja zaraz po tym przypomniałam sobie o innej pięknej i polskiej (!) piosence.
Mam nadzieję, że w każdym mieście już zauważyliście to "sproszkowane mleko" (jak to mawia mój pies - pozdro dla kumatych :P)  padające na Wasze czapki - Pada Śnieg. Wielu z nas, aby dotrzeć na święta do domu musi przebyć trochę kilometrów, nieważne czy samolotem, pociągiem lub samochodem, więc w trakcie podróży szczególnie polecam te dwie pozycje - I'll Be Home for Christmas i oczywiście, znane bardzo z filmu "Listy do M." - Driving Home For Christmas. Obaj panowie mają takie miłe i ciepłe głosy. Czas na polski akcent. Nie wiem czy pamiętacie jeszcze taki zespół, bo coś o nim cicho, ale w 2008 roku nagrał piosenkę wspierającą akcję charytatywną "Pocztówka do Św. Mikołaja". Mowa o Feel i Gdy Wigilia Jest. Nie wszyscy postrzegają święta jako melancholijną i bardzo spokojną chwilę, a na pewno nie ci, którzy tworzą utwory do reklam Coca-Coli ;) 2 lata temu korporacja zerwała ze znanym wszystkim Wonderful Dream (w polskiej wersji językowej Coraz Bliżej Święta) i w reklamie zagrało Shake Up Christmas, które mnie bardzo pozytywnie nastraja na święta.
Na koniec jeszcze kilka klasyków. Merry Christmas Everyone zna chyba każde dziecko. To jest starsze niż "Kevin sam w domu" (1990), a dokładniej jest z roku 1985. Nie można też zapomnieć o krótkiej śnieżnej piosence - Let It Snow, często wykorzystywanej na lekcjach język angielskiego ;) Dwóch członków zespołu The Beatles także nagrało świąteczne piosenki, już po jego rozpadzie. Obydwie z nich to klasyki, tak jak ich twórcy, zacznijmy od Johna Lennona - War is Over. Paul McCartney nagrał Wonderful Christmas Time.
Ostatnia na dziś - Mistletoe and Wine i mam nadzieję, że czujecie, ze zostało trochę ponad tydzień!

Kochana Nanusiu, czy któraś z tych, to ta, o której mówiłaś? ;)


czwartek, 6 grudnia 2012

moje ulubione stacje radiowe


Skoro nie mam nawet chwili wieczorem, żeby to napisać, to oznacza, że naprawdę jest źle z moim czasem. Z jednej strony czuję pewnego rodzaju dumę, że udaje mi się trzymać aż 4 sroki za ogon, ale z drugiej zostawiam kilka spraw zaniedbanych. Na szczęście nie są to studia i nie jest to muzyka (ewentualnie mój muzyczny blog) :) Ostatnio zaczynam nieśmiało eksplorować krainy muzyki klasycznej za sprawą mojego chłopaka, więc może niedługo ukaże się druga część "wszyscy je znamy, ale..."

Z racji tego, że nie miałam zbytnio czasu wyszukiwać jakiś nowości, chcę napisać o innym źródle muzyki, jakim jest radio. Wszyscy słuchamy radia, w kuchni, w autobusie, w samochodzie. Dla mnie jest to obowiązkowy element każdego dnia, a tak naprawdę to boję się ciszy. Nigdy nie wiadomo co podpowie mi moja wyobraźnia, a tak, przy muzyce w tle, nie ma pola do popisu. Na obecnym etapie życia królują u mnie dwie stacje - Radio Złote Przeboje i Trójka. Trójkę zmieniam na Złote Przeboje najczęściej, gdy jest jakaś audycja "gadana", a ja akurat chcę sobie ponucić lub nie chcę być rozpraszana. Czasem zdarza się naprawdę coś ciekawego i zamiast uczyć się do kolokwium słucham co ludzie gadają na antenie ;) Za to Trójka rozkochała mnie w sobie swoją Listą Przebojów i audycjami weekendowymi. Złote Przeboje szczególnie cenię sobie w samochodzie, gdzie po prostu można sobie ponucić pod nosem w trakcie jazdy. Co prawda, częściej teraz podróżuję z Mateuszem i RMF Classic, ale nie szkodzi :) Myślę, że jest to jedna z najbardziej niesprawiedliwie potraktowanych przeze mnie dziedzin muzyki. Za niecałe 2 tygodnie idę na przedstawienie baletowe "Dziadek do Orzechów", więc powiedzmy, że sobie trochę poobcuję z klasyką.

Mam nadzieję, że odwiedził Was dzisiaj Mikołaj i przyniósł chociaż trochę słodyczy lub miłe słowo. Nie wiem czy moja regularność się poprawi, ale nie chcę zawieszać bloga, bo tym bardziej o nim zapomnę. Zobaczymy jak będzie, może nie będzie tak źle jak myślę :) W końcu prowadzę go tylko dla własnej przyjemności :)

niedziela, 18 listopada 2012

do laika :)


Ostatnio pisałam o braku polskiej sceny muzycznej na moim blogu. Poprawiam się i przedstawiam nową płytę Hey, o której w ostatnim czasie na pewno słyszeliście. Nie śledziłam etapów powstawania płyty, nie czekałam na datę wydania i nie zasłuchiwałam się w singlu promującym, ale powiem szczerze, nie dało się tego wydarzenia nie zauważyć. Kilku moich znajomych zauważalnie bardzo się cieszyło, nie mogło doczekać daty 6 listopada, więc z zadziwiającą skutecznością, dosłownie, spamowali artykułami moją facebookową tablicę aktualności. Skusiłam się.

Od razu rozpoznałam tytułową piosenkę, jednocześnie promującą płytę, którą słyszałam kilka razy w radio, ale nigdy nie przykułam wystarczająco uwagi, aby sprawdzić tytuł lub wyszukać na YT i ponownie przesłuchać. Wracając do tego złotego już (po 1 dniu w sprzedaży!) krążka, kilka podstawowych informacji. Na playliście mamy 11 utworów, łącznie trwająca tak długo jak jedna szkolna lekcja. Patrząc na okładkę wydaje się to dosyć żartobliwe, ale właśnie tak jest :) Moja ulubiona? Trudno wyróżnić, ale super słucha mi się Lotu pszczoły nad tymiankiem, może ze względu na tekst o kolosach ("i żeby tylko nie dać zmiażdżyć się kolosom"), które, znane także pod zwyczajową nazwą kolokwium, potowarzyszą mi przez kilka nadchodzących dni. Cud, że mam czas napisać ten post, ale staram się nie zaniedbywać żadnej sfery mojego życia, a szczególnie tych związanych z przyjemnościami i zainteresowaniami. Świetne jest to, że na samym starcie już 6 z 11 utworów można było znaleźć na kanale Hey na YouTube, które zamiast teledysków posiadają impresje, każda stworzona przez inną osobę. Następnie chcę wyróżnić Wodę oraz Z przyczyn technicznych. Do wykonania tej drugiej została zaproszona Gaba Kulka, której, szczerze się przyznawszy, bardziej nie lubię niż lubię. Ale w duecie z Kasią daje radę. Wraz z nową płytą ruszyła trasa koncertowa, która chyba musi być bardzo oblegana, bo słyszę od mnóstwa osób, że wybierają się na koncert lub już były i są zachwycone. To dobre wieści, szczególnie w świetle artykułu na moim regionalnym portalu trojmiasto.pl.

Myślę, że nikogo nie zaskoczyłam swoimi dzisiejszymi słowami, ale posta napisałam głównie dlatego, żeby płytę docenić. Nie ma to jak dobra polska muzyka, która, niestety, nie zdarza się często (przynajmniej według moich upodobań i gustu). Na koncertach Kasi byłam razy dwa, o jednym wspominałam przy okazji opisywania Open'era, a drugi odbył się z okazji Dni Pruszcza jakieś dwa lata temu. Najbliższy koncert w Trójmieście odbędzie się 7 grudnia, w gdyńskim klubie Ucho (55/49 zł), więc zainteresowanym polecam.

wtorek, 6 listopada 2012

owinąć się kocem i wypić herbatę


Mogłabym napisać o nowej płycie Hey. Albo Lao Che. Albo Ani Dąbrowskiej. Ale nie, znowu coś po angielsku, chyba słaba ze mnie patriotka. Tak naprawdę powinnam się uczyć o gradientach, rotacjach i dywergencjach. Studia już dają mi o sobie przypomnieć, dodatkowo stałam się BESTią, a te zimne dni jakoś tak szybko uciekają. Cieszę się mimo wszystko, że nie porzuciłam bloga, tylko nadal coś na niego wrzucę, od czasu do czasu.

Dzisiaj trochę o płycie Marka Knopflera, wokalisty Dire Straits (podczas istnienia zespołu oczywiście, 1977-1995). Od 1996 rozpoczął solową karierę i jest to jego siódma studyjna płyta. Wydanie jest dość bogate, co daje nam łącznie 25 utworów i niemalże 2 godziny słuchania. Album był wydany w trzech różnych edycjach, zwykłej dwupłytowej, trójpłytowej (Deluxe) i poczwórnej (Super Deluxe). Redbud Tree jest (według Wikipedii) focus trackiem, a nie singlem, dokładnie nie wiem co to znaczy, bo pierwszy raz spotkałam się z takim określenie. Może ma tylko przyciągać uwagę do albumu. Płyta jest jak jesienny liść otulony słońcem i muskany ciepłym wiatrem. Może to te dźwięki gitary, może ten miękki i charakterystyczny głos Marka. Na pewno została ona doceniona, nie tylko przez recenzentów, ale też przez Polish Airplay Chart. Co to jest? To cotygodniowa lista najchętniej granych piosenek przez stacje oraz telewizje muzyczne
w naszym kraju. Przez docenienie mam na myśli pozycję 2 na tej liście ;) Wracając do muzyki, oprócz "singla" wpadło mi w ucho także Blood And Water oraz tytułowe Privateering. Dawno nie podobały mi się tak dźwięki gitary, nieważne czy akustycznej czy elektrycznej. Zazwyczaj są to skrzypce, klawisze lub bas. Także miła odmiana, miło także się przy tej muzyce pracuje, przynajmniej mi.

Jeśli ktoś nie miał nigdy okazji do zgłębienia twórczości Dire Straits lub samego Knopflera, to gorąco zachęcam. Melodia i głos wpadają w ucho, przyjemnie je pieszczą i relaksują. Nie ma co się rozpisywać, trzeba biec do obowiązków. Mam nadzieję, że będę znajdywać czas na te małe przyjemności, które są mi dostarczane w trakcie pisania postów. Pozdrawiam ciepło :)

PS To pięćdziesiąty post na blogu! ;)

czwartek, 25 października 2012

słodka chwila


Bo spędzona na egoistycznym nic-nie-robieniu! Uwierzcie mi, że to jest rzadkość. A dodatkowo odcinam się od świata i skupiam tylko na swoim własnym ja. O rany, jak mi dobrze i jak mi tego brakowało! Podładowania baterii przez... wyszalenie się przez taniec. Nie chodzę raczej do klubów (raczej na koncerty, domówki itd.), więc czasem (przed 22 oczywiście ;) sprawdzam ile mocy mają moje głośniki i ile ja mam sił w nogach.

Zacznijmy od tego, że do tańca trzeba mieć na nogach Dancing Shoes. Teledysk ciekawy, prawda? Zalatuje zagranicą, ale dlaczego wybrała remix? Oryginał jest o wiele lepszy! Teraz rytm, musimy czuć go całym ciałem, najlepszy (działa na wszystkich!) jest Rhythm of The Night. Rozgrzani? Na pewno tupiecie nogami pod biurkiem. No dobrze, czas na naukę, polecam coś prostego, w rytmach latino i dodam jeszcze, że ukochanego przez Wojtka S. (on by Was najlepiej nauczył) - Lambada. Do tego wyboru dopisał się mój ulubiony (ko)Pyś. Mmm, aż miło popatrzeć na tą plażę :) Ela podesłała mi najnowszy singiel gorącego Enrique Iglesiasa, ale to pewnie dlatego, że od roku marzą już się jej hiszpańskie klimaty! Kasi chyba też krążą podobne myśli po głowie, bo ona kręci biodrami razem z Shakirą i jest Rabiosa! Francuzka Olivia podesłała mi jakąś nowość, ale też Wam polecę - This Head I Hold. Wpadło w ucho po minucie, na pewno dobre na domówkę, a niedługo taka się szykuje :) Lenny Kravitz... Mmm, ten głos! Sam wydaje świetne rockowo-popowe płyty, ale w połączeniu z elektroniką spodobały się Basi! Albo spodobał jej się tancerz w teledysku ;) Kolejny zatańczył Łukasz, mimo tego, że raczej ma melancholijny nastrój i skoczyłby do Wisły w Krakowie (potem wyłowiłabym go w Gdańsku :P). Wybrał Queen, które rozgrzało mnie tego szarego ranka i jakoś lepiej szło się na zajęcia. Ola woli coś w stylu oldies, jak to sama określiła, i cicho nuci pod nosem razem z KC & The Sunshine Band. Coś w rytmach disco polo (bez tego gatunku muzyki nie ma dobrego wesela, ani imprezy w weekend, nie ma co ukrywać!), hit we wszelkich gimbazach i nie tylko (np. u Martyny w domu) - Ona Tańczy Dla Mnie. Paula w swoich Zaje Banych okularach (taka nowa, super marka) tańczy "Streeta" do Shawty Got Moves. Aneta rysuje w CADzie projekt za projektem, ale tak naprawdę wolałaby potańczyć coś w popularnym ostatnio stylu "koniowym" do koreańskiego Gangam Style

Tym samym zamykam listę Waszych tanecznych utworów, mam nadzieję, że trochę Wam cieplej :) Niedługo weekend, nie wiadomo, który z nich poruszy Waszym ciałem! Miłego wieczoru :)
P.S. Nana się spóźniła, ale zacytuję "yyy... mleko" ;*

niedziela, 21 października 2012

dinozaury przetrwały!


I wracają z nową siłą prezentując nam najnowszy singiel Doom And Gloom. Nie mogę uwierzyć, że Mick Jagger ma nadal tak dobry głos po 50 latach istnienia zespołu, a co za tym idzie, bycia wokalistą. Na Wikipedii czytamy, że "The Rolling Stones – jeden z najpopularniejszych zespołów muzyki rockowej którego twórczość wywarła znaczny wpływ na kulturę masową i przemysł muzyczny w ostatnich pięćdziesięciu latach". Zdecydowanie się zgadzam. Wszyscy znamy powyższe logo, nazwisko wokalisty, a większość pewnie także drugiego współzałożyciela zespołu Keitha Richardsa. Obydwu można było niedawno zobaczyć na półkach w księgarniach, bo wydano ich biografie. 

Prześledźmy przekrojowo ich twórczość, nie chcę się skupiać dziś na żadnej konkretnej płycie. Po wpisaniu "The Rolling Stones" do wyszukiwarki Windows Media Playera jako pierwszy z bardziej znanych tytułów wyskoczyło mi Under My Thumb. To właśnie podczas tej piosenki, na cieszącym się złą sławą koncercie w USA, osiemnastoletni Meredith Hunter został zamordowany przez członków motocyklowego gangu Hells Angels, którzy byli tam także ochroniarzami. Po tym wydarzeniu The Rolling Stones mieli długą przerwę w odwiedzaniu tego kraju. 
Pierwszą piosenką na pierwszej płycie Stonesów (z roku 1964) jest Route 66 ;) W 1969 powstało You Can't Always Get What You Want. W teledysku nagranym na koncercie nie ma niestety śpiewającego na początku chórku, który dodaje anielskiego efektu całej piosence. Na tej samej płycie mamy jeszcze inny hit Gimme Shelter, który doczekał się 18 coverów. 4 lata później zostaje wydana płyta Goat's Head Soup, która przynosi nam znaną wszystkich balladę Angie. Piosenka została w całości napisana przez Keitha, który w swojej biografii przyznaje się, że tekst nie odnosi się do żadnej kobiety, ale do... heroiny. Następnie przeskakujemy o prawie 10 lat i lądujemy w 1981, gdy pojawia się Tattoo You. Album jest zbiorem wcześniej nieopublikowanych utworów i możemy na nim posłuchać Start Me Up. W 1986 zespół dostał nagrodę Grammy za całokształt twórczości, a 3 lata później The Rolling Stones został przyjęty do Rock and Roll Hall of Fame i dodał 20 już pozycję do swojej dyskografii. Steel Wheels była promowana gigantyczną trasą koncertową i możemy na niej usłyszeć Almost Hear You Sigh, Rock And A Hard Place (która w czasie, gdy słuchalam naprawdę dużo Stonesów miała status mojej ulubionej) i wiele innych. Polecam posłuchać całej płyty we własnym domowym zaciszu. Najbardziej znany ich hit został wydany w 1997 i jest to, na pewno już zgadliście, Anybody Seen My Baby! Podobno Jagger kochał się w tamtym czasie w Angelinie Jolie, stąd jej obecność w teledysku. Ostatni krążek to A Bigger Bang z 2005 roku, którego promocyjna trasa koncertowa zahaczyła o Polskę i w 2007 Stonesi zagrali w Warszawie. To były ich trzecie odwiedziny w naszym kraju (1968, 1998, 2007).

Coś długo zajęło mi pisanie o Stonesach, bo zawsze mi ktoś przerywał, ale do trzech razy sztuka! :) Lubię zespół Jaggera, świetnie czytało mi się jego biografię. Lubię słuchać ich wyrywkowo, znajdować ciągle nowe ulubione piosenki i zagłębiać się w tej 23-płytowej dyskografii. Przesyłam pozdrowienia z kolorze złotych liści, które widać już na każdym drzewie i do następnego! ;)

wtorek, 2 października 2012

falowanie i spadanie z Korą


Dzisiejszy wieczór jest jednym z niewielu, gdy po prostu mogę zmarnować swój czas w Internecie. Na kwejku, JoeMonsterze, Facebooku, aż w końcu trafiam na YouTube i już wtedy jest całkiem inaczej. Bo już nie marnuję ani chwili. Zaczynam tańczyć po pokoju, machać włosami i bawić tak, jakbym była na scenie, a za oknem publiczność. Dzisiaj trafiło się, że robiłam to w rytm muzyki Maanamu i Kory.

Nie do wiary, że ta kobieta ma już ponad 50 lat! Przez 32 lata (wyobrażacie to sobie?) była liderką Maanamu, co nie oznacza, że potem skończyła karierę. Teraz głównie przewija się na Polsacie w programie Must Be The Music i głośno było o niej ostatnio przy okazji jakiegoś skandalu. Szczerze powiedziawszy nie wiem jakiego, ale to nie blog o plotkach.
Za co ją kochamy, podziwiamy, lubimy? Ja od kilku odtworzeń za Po To Jesteś Na Świecie. Kto uważa, że to jest idealna piosenka na wesele z cyklu "od żony dla męża"? Ja tak! Obym tylko pamiętała o niej za te kilka lat, a właśnie do niej będę tańczyć w białej sukience. Ale nie od tego zaczęłam wieczór. Widzicie, czasem nie umiem utrzymać chronologii i porządku w swojej głowie (pewnie tym osobom, dla których jestem na co dzień zorganizowanym starostą trudno w to uwierzyć, ale czasem się zdarza). Pamiętam kiedy szalałam za tą piosenką! Oglądałam jeszcze wtedy telewizję i akurat był taki program "Tak to leciało!". Wiadomo, kiedyś się słyszało w radiu, albo coś, ale tak pobieżnie. A tu ciach, piorun we mnie strzelił i dobrze, ach! Jak dobrze mi! Do tego to dopiero można tańczyć i śpiewać i skakać :) Na pewno z jej repertuaru znamy jeszcze Szare Miraże i kultowe Kocham Cię, Kochanie Moje (wstyd, że przy wpisaniu tytułu pierwsza wyskakuje wersja Stachurskiego :( )

Patrzę na nią i wzroku nie mogę oderwać. Spójrzcie tylko tutaj - Wyjątkowo Zimny Maj. Nie wierzę, że maj może być zimny, ale to nie jest istotne w tej chwili. Podobają mi się jej usta tak mocno wyróżniające się na tle białej twarzy. I te ostre rysy.  Pora późna, czas kończyć pisanie. Dla tych, którzy lubią Korę i nie uważają, że pieje, polecam jeszcze dwie piosenki - Miłość Od Pierwszego Spojrzenia i Wolno, Wolno Płyną Łodzie. Do następnego razu!

wtorek, 25 września 2012

entropia nigdy nie maleje


Już jest. Płyta, o której rozmawiano od dawna. Fani wystraszeni zapowiedzią, którą stanowiło nagranie wiadomości zapowiadających koniec świata i dość apokaliptyczne sceny, a to wszystko okraszone dubstepowym brzmieniem, od kilku dni mogą przesłuchać całość płyty. Dodam, że nie ma jej jeszcze w sklepach, zespół oferuje odsłuch na swojej stronie.

Następne było Unsustainable, którego część stanowił wspomniany trailer. Ten robot mnie przerażał, chociaż wystarczy poczekać ponad 2 minuty, aby przebrzmiał głos wokalisty i już jakoś jest lepiej. Ale nie jest to moja ulubiona pozycja na trackliście albumu. Na pewno był to dobry wybór na singiel promujący, ponieważ wzbudził dużo spekulacji, plotek, ogólne poruszenie i zaciekawienie. 10 dni później na kanale Muse na YouTube pojawia się lyric video do utworu Madness. I co myślicie? Moim zdaniem o wiele lepsze od poprzedniej. Nadal słyszymy dużo elektroniki w tle, ale nasze ucho nie reaguje protestem. Albo przynajmniej przestaje po kilku odsłuchach. Dla chętnych - zapraszam do obejrzenia teledysku.

Zauważyłam wpis kolegi na Facebooku o Muse z tytułem Explorers. Nie wymieniłabym Wam tytułu każdej piosenki z całej dyskografii, ale mniej więcej je kojarzę. Jestem wzrokowcem, więc coś mi nie pasowało. Kilka kliknięć w Internecie i ciach. Już wiem, że płyta jest w Internecie. Klikam play i.... O taaak, te single były chyba najsłabszymi piosenkami jakie zespół mógł wybrać, reszta jest o niebo lepsza! Zaczynamy od Supremacy. Numer 1 na trackliście, numer 1 u mnie. Początek Panic station kojarzy mi się trochę z Shut Up And Let Me Go The Ting Tings, ale może lepiej, żebym siedziała cicho, bo Muse miało już pozwy o plagiat. Na płycie znalazła się też oczywiście oficjalna piosenka Igrzysk Olimpijskich w Londynie Survival.

Słuchałam jej cały dzień, mimo tego, że miałam do wyboru jeszcze Babel Mumford & Sons. Na pewno skrywa w sobie jeszcze wiele ciekawych propozycji. Nie mogę się doczekać koncertu, na który się wybieram (tak, Martyna, odkąd słucham nowej płyty, przeniosę góry, żeby tam być!). Na koniec dodam, że  nazwa płyty wzięła się od drugiej zasady termodynamiki (o zgrozo, myślałam, że pożegnałam się z fizyką na zawsze!), które mówi, że "W układzie termodynamicznie izolowanym w dowolnym procesie entropia nigdy nie maleje". Zdecydowanie polecam do przesłuchania dla studentów przy pakowaniu swoich rzeczy!

poniedziałek, 24 września 2012

jesienne nowości: happysad



O płycie wspominałam w parę postów temu, więc żeby pociągnąć trochę wątek, przedstawiam Wam dzisiaj świeżutki album z 5 września. Podobno powstawał w wyjątkowych okolicznościach i otoczeniu . "Brak cywilizacji, chłód, zimno, -30 na dworze. Nocą pod okna podchodziły dziki i lisy, w dzień sarny, a po domu cały czas latał nietoperz. Po drewno do kominka szło się brodząc w śniegu po pas, a gdy się już w domu porządnie rozpaliło czasem trzeba było łazić po nim w krótkich spodenkach, bo z człowieka się lało" - tak muzycy wspominają początki zimowej sesji nagraniowej (źródło: eskarock.pl). Zespół zamknął się na Mazurach, w ponad stuletnim domu ich przyjaciela i tam nagrywał swój materiał. W tym kontekście tytuł płty w ogóle nie dziwi :)

Tego samego dnia co płyta, ukazał się także oficjalny teledysk do singla promującego Wpuść mnie. Zdania są podzielone, co widać w komentarzach, ale jeden z nich szczególnie przypadł mi do gustu: "jakiż ten happysad nieobliczalny.. raz smutno raz wesoło raz ciepło raz zimno... no no no", napisał użytkownik grungerbread. Modliszka na końcu kojarzy mi się z tą od Pink Floydów, a w teledysku doszukiwałam się różnych części ciała wtopionych w krajobraz i doszukałam się trochę innego znaczenia tego "wpuść mnie" ;) Na płycie jest 12 utworów, czysto w stylu "happysadowskim" . Jako gość specjalny wystąpiła Marcelina, której głos słychać w Nie będziem płakać. 

Dopadło mnie jesienne przeziębienie i gdy pomyślałam "jesienne" pomyślałam "happysad". Przecież właśnie teraz tak jest - raz ciepło, raz zimno. Zespół ma 11 lat, znaną nazwę, szeroką publiczność i nie zawodzi. Ma swój indywidualny styl, łatwo rozpoznać ich piosenki w radiu. Płyta jest kontynuacją ich dotychczasowego dorobku, pasuje do niego, tworzy jedną całość, a mimo tego jest świeża i nadal się podoba. Nie będę za dużo się rozpisywała, płyta jest naprawdę dobra, polecam, żebyście sami po nią sięgnęli. Pozycja obowiązkowa dla fanów!

poniedziałek, 17 września 2012

ruszamy w drogę, hej!


Kamil Bednarek? Mówi Ci to coś? Oczywiście, że tak! Zmieniamy dzisiaj rodzaj muzyki, czas, aby na mojego bloga wkradło się trochę jamajskiego słońca! Mimo tego, że wydaje się Wam, że tryskam szczęściem i energią, to wcale tak nie jest. Reggae słucham gdy jestem smutna. Dawno nie miałam nocnej "randki" z muzyką, gdy po prostu włączam YouTube i zaczynam swoją podróż. Podróż przez wszystkie lądy i morza muzycznej planety, wtedy odkrywam swoje nowe ulubione miejsca i jestem nimi zachwycona. Moimi oczami są uszy i czuję się tak, jakbym nie miała ciała, jakby nie obowiązywała mnie fizyka i jej głupie prawa.

Już wiem od czego zaczniemy nasze zwiedzanie. Na YouTubie wszędzie blisko, a na pewno do Japonii! Trochę oszukanej co prawda, ale jednak. I znowu to fantastyczne uczucie, gdy sam układasz słowa piosenki, gdy totalnie nie rozumiesz o czym się śpiewa, a mimo to podoba Ci się. I Belong In Your Arms zespołu Chairlift przypomniało mi dzieciństwo i znów mogę mieć frajdę z nierozumienia słów (znajomość angielskiego zdecydowanie mnie jej pozbawiła, czego czasami żałuję, ale z drugiej strony słuchając swoich hitów sprzed dziesięciu lat można się trochę pośmiać z siebie w duchu). No i bas, mój ukochany bas. Te gitary same w sobie są podniecające, prawda? :) Wspominałam o tej piosence przy okazji poprzedniego posta, ale widocznie jest tak dobra i króluje na mojej playliście, że zasłużyła na pojawienie się drugi raz!

A teraz trochę naszej kochanej ojczyzny. Maria Peszek - co Wam przychodzi na myśl, gdy słyszycie to nazwisko? Ja widzę pióropusz, pomalowaną farbami twarz i powietrze nagle ma zapas seksu. Wraca do nas z nową, według niej najważniejszą, bo trzecią, płytą. Singiel Padam zachwyca i... po prostu zachwyca. Wpada w ucho dzięki swojej prostocie w muzyce i słowach. Nigdy nie pomyślałabym, aby wyrazić swoją miłość w ten sposób, poprzez porównanie do znaczka pocztowego! Świetna do śpiewania przy gotowaniu i innych obowiązkach domowych. Nie mogę się doczekać reszty.

Zaczęliśmy od reggae i pewnie niektórym zrobiłam smaczek, a tu na razie ni widu ni słychu. Okay, okay, już się robi. Mówiłam, że to będzie podróż, a ona ma wiele przystanków (chociażby na siku). Jamajka w Polsce? Oczywiście! Wiem, że Bob Marley, że ikona, że legenda. Ale to właśnie muzyka, głos i energia Bednarka do mnie przemawia i pokrzepia serce. Czasem lepiej niż chłopak lub najlepszy przyjaciel. Nie chcę wyjeżdżać stąd jest mi jakoś ostatnio bliskie, bo... właśnie to czeka niektórych. Wyjazd. Z jednej strony mnóstwo nowości, świeżości i intrygujących możliwości, a z drugiej? Dla każdego zapewne coś innego. Klip powstaje w ramach projektu Clip On The Road, którego idea polega na tym, że osoby, którym podoba się dana piosenka, mogą przelać na rzecz artysty 2 zł, czym wspiera powstawanie jego nowego teledysku.

A ostatnio wielki powrót królowej - Cher. I smutno mi się robi, gdy wpisuję "Cher" w wyszukiwarkę i podpowiada mi jakąś Cheryl Cole lub Cher Lloyd. Ameryka to jedna wielka plantacja piosenkarzy, piosenkarek i zespołów. Nie wydaje się Wam tak? If I Could Turn Back Time towarzyszy mi w nauce matematyki (ostatni egzamin już w czwartek, juhu!!!) Mimo, że niektórzy twierdzą inaczej strasznie podoba mi się jej strój! Jeśli chcecie iść na muzyczny spacer polecam Walking in Memphis, tak na początek. A potem sami znajdziecie swoją planetę i swoje ulubione ścieżki. Zachęcam wszystkich i tym samym kończę na dziś. Pozdrawiam!

poniedziałek, 3 września 2012

o! that's PMA!


Pamiętacie jak kiedyś pisałam o last.fm:Discover? Jeśli nie, kliknijcie w link :) Ostatnio dużo szperam w Internecie, nie tylko przy okazji sesji poprawkowej, i czasem, gdy chcę porównać swoją opinię z innymi na temat danej płyty/wykonawcy/utworu wyszukuje takich informacji. Przy okazji Two Door Cinema Club (post niżej) natknęłam się na stronę PrettyMuchAmazing.com, która rzeczywiście jest taka jak ją opisuje jej adres www.

Już przybliżam Wam do czego może ta strona służyć. Jeśli nie posługujecie się w wystarczającym stopniu językiem angielskim (nie znajdziecie tam żadnych referatów na temat płyt, raczej wszystko jest napisane prostym językiem i jest w miarę krótkie, więc polecam spróbować coś przeczytać!), kliknijcie po prostu przycisk play po prawej stronie (pod napisem Radio). Nastąpi przekierowanie na stronę shuffler.fm, ale w wyglądzie strony zmieni się tylko to, że u góry pojawi się pasek odtwarzacza. Nie wiem w jakiej kolejności, może dodawania piosenek na stronę, będą się one odtwarzać. Więc jeśli znalazłeś/znalazłaś coś tam dla siebie ciekawego, czytając jakiś artykuł, możesz być pewien/pewna, że w trakcie takiego słuchania kilka kawałków wpadnie Ci w ucho.

Oprócz tego, strona odpowiada mi kolorystycznie, podoba mi się to szare tło, gdyby było kolorowe, to cała strona byłaby taka "zapaćkana", a tak okładki to wystarczający dodatek kolorystyczny. Moje odkrycia na dziś to I Belong In Your Arms zespołu Chairlift (kiedyś z namiętnością słuchałam ich Bruises) oraz Dj, Ease My Mind Nick & The Dove w remiksie Twin Shadow. Myślę, że z czasem będzie tych odkryć przybywało (dzisiaj wieczorem tak naprawdę odkryłam więcej możliwości tej strony i koniecznie chciałam się z Wami na świeżo podzielić!). Nie wiem jeszcze skąd ten balon, ale jak się dowiem to Wam powiem! :))

piątek, 31 sierpnia 2012

w stronę światła


Pisałam ostatnio o nowościach, a tu ciach, dwie pojawiły się "nagle". No nie tak nagle, o jednej z nich wiedziałam wcześniej. I dlatego właśnie będę pisać o tej drugiej, ha! Two Door Cinema club, irlandzki zespół składający się z trzech chłopaków: Alexa, Sama i Kevina. Dość humorystyczna okładka, nieprawdaż? Jeśli nie wiecie dlaczego, już spieszę z pomocą: słowo beacon w języku angielskim oznacza latarnię morską, boję świetlną lub znak ostrzegawczy, nawigacyjny. Czyli ogólnie to światło znaczyło miejsce, do którego trzeba "przybić", niczym statek do portu. Hmmm, no tak. Ale nogi pani ma zgrabne!

Historia zespołu ma swój początek na popularnym muzycznym serwisie MySpace. Chłopaki rzucili studia i skupili się na nagrywaniu w studio. Ich piosenki zdobywały coraz szersze grono fanów, coraz częściej pojawiali się na łamach stron i blogów o muzyce. Pojawiały się także w różnych reklamach, co jeszcze bardziej wpłynęło na rozpoznawalność Two Door Cinema Club wśród słuchaczy. Dzisiaj już mają zapewnioną pewną pozycje na rynku i po dwuletniej przerwie na trasy koncertowe i inne projekty, wydali nową płytę. Dla tych, którzy oglądali ceremonię otwarcia Igrzysk Olimpijskich - wokalista, Alex Trimble, śpiewał podczas niej Caliban's Dream zespołu Underworld.

Płyta zawiera 11 utworów o łącznym czasie trwania 39 minut. Promującym ją singlem jest Sleep Alone, które na trackliście zajmuje miejsce 6. Żadna piosenka nie ma w sobie takiej energii, która poderwała by mnie do tańca, zachęciła do szybszego marszu lub do jakiegokolwiek działania. Sam zespół wypowiada się o płycie, że jest "znacznie bardziej intymna, ale równocześnie brzmiąca potężniej. To jeden krok bliżej do poziomu o jakim zawsze marzyliśmy". Zgodzę się z tą opinią zdecydowanie, jakoś mniej tej perkusji, gitara jakaś taka bardziej wyciszona, nawet głos wokalisty jest delikatniejszy i bardziej... wdzięczny?  

Możliwe, że tak trzeba, że najpierw gra się energetyczną i świeżą muzykę, by przyciągnąć jak najwięcej ludzi do siebie, a potem, mając już pewną popularność czy stabilność na rynku, można się rozwinąć tak jak się sobie to wyobrażało na początku. Wydaje mi się to trochę nie fair, zauważyłam takie działanie już u któregoś kolejnego zespołu i wcześniej mówiłam o tym "dojrzewanie muzyki", teraz to dla mnie zwykły chwyt marketingowy. Płyta jest dobra. Ale jakoś nie wyłapałam żadnej swojej ulubionej piosenki, promujący singiel też mnie jakoś nie zachęcił za bardzo. Sięgnęłam po Beacon ze względu na to, że zespół znam z wcześniejszej płyty. O której można by powiedzieć o wiele więcej niż bezemocjonalne "dobra". Może i była nagrana w Los Angeles pod okiem jakiegoś guru, ale nie robi to na mnie wrażenia, może za mało się znam. 

Pozdrawiam wszystkich z deszczowego Trójmiasta, u nas czuć już tę jesień, o której tak piszę. Jesień, spadające liście i krople deszczu, szkoła, egzaminy poprawkowe, a w końcu rok akademicki. I wszystko zacznie się od nowa... ;)

sobota, 25 sierpnia 2012

coming soon


Jesień już niedługo. Zbliża się szkoła, kampania wrześniowa, potem nowy semestr. W ogródkach trzeba będzie grabić liście i przygotowywać rośliny do mrozów i śniegu. Wiele bliskich wyjedzie na wykopki i inne uniwersyteckie sprawy do innych miast, dopadnie nas jesienna depresja, którą pogorszy dodatkowo wiatr i deszcz (chociaż tego nam niemało latem). Na to wszystko polecam dobrą książkę, gorącą herbatę lub kakao  oraz... nowości muzyczne!!! Dokładnie tak, nowe wydawnictwa zasypią nas niczym spadające liście z drzew. Pokrótce chciałabym Was do tego przygotować :)

Niedawno pierwszy raz zawitali w Polsce. W 2010 roku zespół zajął pierwsze miejsce w rankingu Last.fm w kategorii najlepszy debiut. Pojawili się na moim blogu w styczniu w poście pod tytułem ladies and gentlemen I give you... Tak! Chodzi mi o Mumford and Sons. Singiel I Will Wait promujący nadchodzącą płytę wpadł mi zdecydowanie w ucho. W komentarzach wyczytałam, że tylko oni mogliby dać jako klip nagranie drogi i nadal byłby to świetny klip. Prawda, niedawno pisałam o tym, jak bardzo mnie rozczarowali podczas swojego koncertu na HOFie. Są idealni do słuchania w zaciszu domowym, gdy masz zły humor lub ciśnienie jest niskie i potrzebujesz, by Twoja krew szybciej płynęła w żyłach. Ich muzyka na pewno to spowoduje. Album zatytułowany Babel ujrzy światło dzienne 24 września, a już teraz zespół gra nowe utwory na swoich występach. Zapraszam na tą stronę do posłuchania reszty dostępnego w Internecie materiału - link.

Kolejny zespół, który chciałabym tu zaprezentować to Muse. Nie wiem dlaczego nie zagrzali jeszcze miejsca  na moim blogu, bo z pewnością powinni tu być. Przecież są! Link do wcześniejszego posta o Muse. Może przy okazji nowej płyty? Płyta The 2nd Law, po małym poślizgu, ma pojawić się na sklepowych półkach 1 października (na osłodę po rozpoczęciu roku akademickiego). Zespół zachęca nas do kupna utworem Madness. Z własnego doświadczenia zalecam, by nie zrażać się tym elektronicznym głosem na początku. Bo potem będziecie żałować, że nie posłuchaliście do końca! Pod klipem bitwa między zwolennikami i przeciwnikami, którzy lubią, lub nie, inną twarz Muse. Według mnie głos Matthew uratuje nawet najgorszą piosenkę ;) Chłopaki zapowiedzieli swój koncert w Polsce już 23 listopada na Atlas Arenie w Łodzi. Mam nadzieję się tam wybrać. Bilety do kupienia na stronie Eventim.

Z Anglii przenieśmy się do Stanów, tam także ludzie ciężko pracują, aby nagrodzić swoich wiernych fanów nowym materiałem. Kiedyś występowali jako support przed koncertami U2, dzisiaj sami potrzebuję supportu. W Polsce zagrali 4 koncerty, w tym 2 w tym roku, które mają dużo wspólnego z Coca-Colą. Kto wie o kim mówię? Oczywiście, że o The Killers! 18 września podbiją muzyczną scenę z krążkiem Battle Born, a już dziś podbijają ją utworem The Runaways. Nie da się ich pomylić z żadnym innym zespołem. Wcześniej pamiętamy ich na pewno z takich perełek jak When You Were Young lub Somebody Told Me, który był ich debiutem i jednocześnie największym hitem. 

Nie myślcie sobie, że w Polsce nic się nie szykuje, bo jesteście w błędzie! Drugi post w historii tego bloga był właśnie o nich. W wesoło-smutni i ich zadyszki mowa o jubileuszowym albumie, który został nagrany bardziej dla zespołu niż przez niego. Najszybciej ze wszystkich proponowanym pozycji, bo już 5 września, ukaże się ciepło/zimno. Tytuł idealnie wpasowuje się w moją definicję jesieni, która ma w sobie coś z lata , a potem już tylko rzut beretem do zimy. Wpuść mnie śpiewa Jakub Kawalec, jakby prosząc o gościnę w naszych zbiorach płyt. Ostatnia wydana przez nich pozycja pokryła się złotem, a było to w 2009 roku, więc myślę, że przez 3 lata w ich głowach narodził się nowy pomysł. A co za tym idzie, nowy, świetny materiał, którym już niedługo się z nami podzielą.

4 pozycje na pierwszy miesiąc jesieni to naprawdę sporo. A przecież nie tylko oni wydadzą coś nowego. W każdym razie, jestem pewna, że wiele nowej muzyki będziemy mogli usłyszeć już niedługo w radiach. Pozostaje nam tylko czekać na te perełki, a tymczasem do następnego razu!

niedziela, 19 sierpnia 2012

film: potem była zmiana...


...i szpak dziobał bociana. Niesamowite, nieprawdopodobne! Na blogu o muzyce coś o filmie? A dlaczego nie? ;) W związku z tym, że udało mi się wyjechać na 3 dni do ukochanej babci i wreszcie należycie odpocząć, chcę się z Wami podzielić swoimi wrażeniami z tego "urlopu". Doznań muzycznych było mało, co można było z łatwością zrównoważyć innymi. W środę udałam się z rodziną do kina na polski film. Dodam, że nie wiedziałam za bardzo na co idę, bo nie widziałam wcześniej zapowiedzi.

Jadąc ruchomymi schodami zauważyłam kątem oka nazwę "Sala samobójców". Jakub Gierszał, napisane największą czcionką na plakacie, niewiele by mi mówiło, gdyby nie dopisek po prawej stronie. "Salę" oglądałam 2 lub nawet 3 razy. Od tamtego czasu polskie kino (nie stricte, ale mniej więcej te okolice), według mnie, zaczęło się zmieniać. Coraz częściej zamiast dennych komedii (nie da się ich oczywiście całkowicie wyrzucić z repertuaru kin) pojawiają się filmy oparte na bardziej lub mniej prawdziwych i prawdopodobnych historiach, z nowymi twarzami w rolach głównych. I to na dużych ekranach i festiwalach, a nie w kameralnych i alternatywnych kinach. Poniżej nazwiska Gierszał pojawiają się dwa inne, potężne, z wielką liczbą filmów na koncie, Kot i Figura. Powiem szczerze, że twarz Tomasza Kota przejadła mi się we wszystkich filmach, serialach i reklamach. W "Yumie" gra gangstera rosyjskiego pochodzenia (całkiem dobrze posługuje się językiem rosyjskim), który przemyca za granicę polsko-niemiecką olbrzymie ilości spirytusu. Figura zaś jest ciotką Zygi (postać Jakuba Gierszała), która prowadzi dom publiczny oraz także zajmuje się "jumaniem", jednak na o wiele mniejszą skalę. Są to postacie drugoplanowe, mam wrażenie, że bardziej podnoszące rangę filmu i zachęcające ludzi do wybrania się do kin niż role zajmujące ważne miejsce w ich CV. Film miał jeszcze bardziej wykreować Gierszała na początkującą gwiazdę polskiego kina, wylansować jego nazwisko i utrwalić wizerunek w głowach widzów. Bo w ogóle (z wyglądu także) nie przypomina tego emo-chłopaczka z "Sali samobójców".

Film zdecydowanie polecam. Ze względu na prawdziwe wydarzenia, jako przybliżenie historii dla młodszych, i dobrą obsadę. Prawie 2 godziny wcale się nie dłużą, szczególnie, gdy kupicie mnóstwo nachosów i popcornu ;)) Nie spodziewajcie się takich częstych odskoków od głównej tematyki bloga (w ogóle co sądzicie na ten temat?). Tymczasowo, gdy uczę się do sesji poprawkowej, częściej ściszam muzykę w głośnikach dla lepszej koncentracji. Korzystajcie z pogody, bo podobno ma być i zbierajcie siły - już niedługo wrzesień (co dla każdego oznacza coś innego, a w sumie to samo - naukę ;)!!

czwartek, 9 sierpnia 2012

z piwnicy od Radiohead


Ostatnimi czasami słucham zespołu Talking Heads, a ze szczególnością Sax and Violins. To właśnie o nich dzisiaj miałam pisać, jednakże czytając o nich trochę więcej w celu napisania na blogu, natknęłam się na nazwę Radiohead. Oczywiście nie jest mi ona obca, dlatego też zdecydowałam, że to im poświecę ten wieczór. Skąd powiązanie między tymi dwoma zespołami? Już śpieszę z wyjaśnieniem - wytwórnia EMI, która podpisała z zespołem kontrakt na wydawanie ich albumów, zażądała zmiany nazwy. I tak oto On Friday stało się Radiohead. Nazwa została zaczerpnięta z piosenki Radio Head.

Długo, bo aż 4 lata, Radiohead kazało nam czekać na swoje nowe wydawnictwo. Wydanie nowej płyty, można tak to określić, okazało się niespodzianką. 14 lutego zespół ogłosił, że wyda płytę, która wyszła... 5 dni później. W wersji elektronicznej oczywiście. Specjalnie założyłam sobie konto na PayPal i za płytę zapłaciłam bodajże 10 USD. Znajduje się na niej 8 utworów, które dają nam w sumie tylko 38 minut muzyki; czyli ledwo ledwo załapuje się do nazwania albumem długogrającym.
W porównaniu do wcześniejszego In Rainbows mam wrażenie, że The Kings of Limbs powstało w dużej mierze przy użyciu komputera, co jednak nie do końca jest prawdą. Jako muzyka zostały wykorzystane dźwięki natury, takie jak śpiew ptaków lub wiatr, a mieszanka tego, instrumentów i elektroniki, jest dość intrygująca. Z racji tego, że wydania albumu nie poprzedzał żaden singiel, był on całkowitą niespodzianką. Niektórzy twierdzą, że słychać w tym jakieś wpływy dubstepu. Thom Yorke (wokalista) przyznał, że płyta jest wynikiem dojrzewania zespołu i "kradzieży muzyki" od innych zespołów, ale zaprzeczył, żeby była to muzyka eksperymentalna.
Na pewno The King of Limbs wielu osobom nie przypadło do gustu, a na pewno nie tym, którzy lubili Radiohead za Kid A czy inne płyty. Lotus Flower jest jedynym utworem z tej płyty, do którego nagrano teledysk. Nie będę gorąco zachęcała do jej przesłuchania, ponieważ każdy ma inny gust, a jak już wspomniałam - jest wyjątkowo odbiegająca od "normy", którą poprzednimi 7 albumami wyrobiło sobie Radiohead. Zespół ma w zwyczaju nagrywać także cykl "From The Basement", dzięki któremu można usłyszeć ich muzykę "na żywo", a także przyjrzeć się jak to zostało zrobione, jednakże nie udało mi się znaleźć już takiego nagrania dla tej płyty na YouTube, zapewne z racji praw autorskich.

Na zakończenie przepraszam wszystkich za tak długie przerwy, jednak natłok pracy, nauki i wszystkiego zabiera mi skutecznie czas na przyjemności. Życzę wszystkim udanych wakacji, chociaż na horyzoncie widać  już ich koniec :)

Wcześniej na blogu: http://muzyka-dla-laika.blogspot.com/2012/02/czy-ktos-umie-grac-na-gitarze.html

wtorek, 24 lipca 2012

pozostając w temacie...


Bjork. Moja największa niespodzianka Open'era (wiem, wiem, że już macie po dziurki w nosie moich wypocin na temat tego festiwalu, ale muszę, bo potem zapomnę!). Gdyby nie Nana i jej kuzynka Ania, nie potraktowałabym tego koncertu priorytetowo i może została tylko zobaczyć końcówkę, po koncercie Yeasayer (tego koncertu najbardziej żałuję). A tak obejrzałam cały. Warto było.

Kilka godzin wcześniej weszłam na jej kanał na YouTube, żeby cokolwiek wiedzieć na jej temat. Starałam się słuchać najnowszej płyty Biophilia niedługo po tym, jak ogłoszono Bjork headlinerem, jednakże spoczęłam na manowcach i przesłuchałam jej może raz. W każdym razie nie było to dla mnie takie łatwe, zresztą muzyka, którą sobą reprezentuje, nie jest łatwa do zrozumienia i polubienia. Mnie pomógł koncert. Powtórzę Wam to, co powiedziałam panom z telewizji (ach, te przyzwyczajenia do udzielania wywiadów pozostałe po Euro ;). Koncert Bjork był największym zaskoczeniem tego festiwalu jak dla mnie, po prostu mnie zmiażdżył, rozkochał w jej muzyce. Uważałam wcześniej, że na koncert należy przyjść z "odrobioną pracą domową". Co mam na myśli? Że trzeba znać artystę i jego muzykę, by dobrze przeżywać widowisko i się bawić. Bjork zakazała filmowania i fotografowania swojego występu, właśnie po to, żeby widzowie skupili się na przedstawieniu. Tak, przedstawienie to dobre słowo. Scenografię stanowiły małe organy, przed którymi stanął chór (zdjęcia do zobaczenia tutaj) Oprócz tego na scenie był perkusista i DJ, czyli trochę pusto. Sama Bjork chodziła po niej od prawej do lewej wymachując rękami w śmieszny sposób. Burza rudych włosów u tak małej osóbki wyglądała nieproporcjonalnie, ale na scenie wszystko wolno.

Jedyną piosenką, jaką rozpoznałam podczas koncertu było Hunter. I jak się okazało, miałam szczęście, ponieważ nie gości ona w stałym repertuarze Bjork. Ostatnimi dniami wróciłam do słuchania muzyki podczas jazdy do pracy, wcisnęłam przycisk "Losowo" i... Uderzyło mnie. Jóga - okazało się, że wizualizacja do tej piosenki to po prostu teledysk, ale wtedy tego nie wiedziałam i nie odrywałam wzroku od ekranu. Wpatrzona i wsłuchana dosłownie poczułam tą muzykę, zapomniałam o otaczającym mnie tłumie, o tym, że Bjork jest na scenie i że w ogóle coś robi innego oprócz śpiewania. Dopiero przy Thunderbolt zauważyłam jak śmiesznie posługuje się językiem angielskim, a szczególny nacisk kładzie na literę "r". Na żywo akcentowała ją jeszcze bardziej. Kończąc, wspomnę jeszcze o All is Full of Love, które pochodzi z tej samej płyty co Hunter, czyli Homogenic. Polecam obejrzeć teledyski do utworów, bo wcale nie są takie banalne. Na koncercie także zadbano o wrażenia wzrokowe ustawiając dodatkowe 3 ekrany na scenie (co daje nam w sumie 5), a ponadto były także efekty pirotechniczne. W pewnym momencie "z dłoni" Bjork wystrzeliły na boki dwie race, a pod koniec koncertu pojawiły się jakby dwie ściany fajerwerkowego deszczu.

Nie umiem Wam wymienić utworów jakie były na open'erowej setliście Bjork, ale to nieważne. Ważne jest, że teraz, gdy słyszę je w słuchawkach dostaję dreszczy i przypominam sobie tamto widowisko i tamte uczucia, które mnie ogarniały.Dobra wiadomość dla znudzonych i przesyconych Open'erem! Żaden inny koncert mną tak nie wstrząsnął, ani nie wyrył się w mojej pamięci, więc możecie się spodziewać, że następny post będzie już oderwany od tej tematyki :) 

czwartek, 19 lipca 2012

HOF 2012 - dzień czwarty


Czwarty dzień. Dla mnie najkrótszy. Po powrocie o 5.30 do domu, zupie na śniadanio-obiad, która mi zaszkodziła i pokonała 4:0, nie miałam zbytnio siły, żeby bawić sie na koncertach. Gdy dojechałam do Gdyni i wsiadłam do festiwalowego autobusu z nieba lunął deszcz. W ilości wielkiej, przeogromnej. Na szczęście miałam kalosze i kurtkę przeciwdeszczową. Albo tak tylko mi się wydawało, bo po niedługim czasie przemokła i musiał Wojtek mnie poratować plastikową peleryną. Za którą potem zapłaciłam bonami ;)

Ze względu na kłopoty żołądkowe nie zdążyłam na koncert o 18, występowali Cool Kids of Death (niektórzy mówią Kulki of bla bla bla ;*). Zresztą wcale nie żałuję. Prawdę mówiąc, gdy usłyszałam pewnego wieczoru, że na Open'erze będą Mumford & Sons (link do posta), oszalałam i wydzwaniałam do Nany, aby razem krzyczeć do słuchawki i, mówiąc potocznie, się jarać. W bólu i męce, przez pustynię, bagno i morze, w wietrze i słocie, przez góry i doliny szłam, aby ich zobaczyć. Żeby usłyszeć na żywo i poczuć ich energię. Koncert był przesunięty o 15 minut z powodu ulewy. Okay. Wyszli, zaczęli śpiewać i... nic się nie stało. Nic, po prostu nic. Miałam wrażenie, że nie pasują do tego miejsca, że słucham płyty, tylko piosenki są w innej kolejności. Może to przez moje samopoczucie, może przez pogodę, ale po prostu koncert mi się nie podobał. Zostałam do końca, nawet do bisu, którym było Sigh No More

Żałuję, że nie zostałam na The XX, które także bardzo chciałam zobaczyć. Słyszałam już nowy singiel Angels i bardzo mi się spodobał, na pewno przyjdzie dla nich czas na moim blogu. Skutki Open'era leczę do dziś, coś się nie mogę wykurować :) Tym krótkim postem kończę swoją relację z festiwalu i w sumie dobrze, bo mam już w głowie kilka pomysłów na posty - teraz tylko znaleźć czas na ich realizację. Życzę Wam dobrej pogody do wypoczynku w wakacje, gdziekolwiek jesteście, bo u nas w Trójmieście jej brak, więc na pewno jest gdzieś indziej!

poniedziałek, 16 lipca 2012

HOF 2012 - dzień trzeci


Już dziewięć dni minęło od Open'era a ja nadal nie mogę skończyć swojej relacji. Praca sprawiła, że dzień znów mija niczym chwila, a wieczorami jestem zmęczona lub spędzam te kilka godzin z Mateuszem. Korzystając z wolnego, czym prędzej zasiadam do komputera i opisuję Wam swoje wrażenia z drugiej połowy festiwalu.

Dość szybko znalazłam się na terenie lotniska, bo po 17, a z nieba lał się żar. Chcąc się ukryć przed słońcem, zaszłyśmy z Nanusią do AlterKina ulokowanego w miasteczku festiwalowym. Był to namiot, a w nim kilka rzędów krzeseł, pomarańczowe pufy do leżenia i duży ekran. Z tyłu znajdowała się także mała kawiarnia i kanapy do odpoczynku. Trafiłyśmy na film "Prezydent Nowej Atlantydy" w reżyserii Jona Shenka. Spóźnione jakieś 40 minut, obejrzałyśmy około godziny filmu, ale mimo tego film naprawdę mnie zaciekawił. Polecam zdecydowanie! Następnie mała przechadzka po scenach, bez większego celu, bo na Main Stage'u występowało L.Stadt i Bloc Party, które nas nie interesowało. Ja ten czas poświęciłam na leżenie na trawie w pobliżu Totemu. O 20.30 występował Łona Webber & The Pimps, Nana poszła w tłum, ja oszczędzałam swoje stopy na inne koncerty, na których chciałam stać i brać w miarę czynny udział. Zmierzając w kierunku Sceny Namiotowej ubrałyśmy się w kurtki przeciwdeszczowe, ponieważ zbliżała się do nas niepokojąco wyglądająca chmura, a na ten dzień zapowiadane był burze i gradobicie.

Na 21 miałyśmy zaplanowaną Nosowską. Znalazłyśmy tam także innych znajomych i punktualnie (jak zwykle) rozpoczął się koncert. Nie znałam jej nowej płyty, jakoś brakło mi czasu, więc z zainteresowaniem słuchałam wykonań na żywo. Scenografia była intymna i delikatna, oprócz samej wokalistki zespół był za kurtynami z materiału, na którym był wyświetlane animacje. Utwory zachęciły mnie do zgłębiania płyty. Na podobnym koncercie, ale zespołu Hey, a nie Nosowskiej, byłam na Dniach Pruszcza w tamtym roku. Wiedziałam więc, że będzie stała ona na baczność, nerwowo machając ręką do tłumu, mówić piskliwym głosem o tym, jak się bardzo denerwuje i dziękować po każdym jednym utworze. Wtedy i teraz trochę mnie to zirytowało i jak dla mnie stanowiło trochę o jej braku profesjonalizmu, bo jak można przyznawać się do tremy, drżących nóg i rąk - może powinniśmy byli wyjść, żeby ona poczuła się bardziej komfortowo? Po tym, jak zapowiedziała, że zaśpiewa kilka starszych piosenek, także z repertuaru Hey, wyszłyśmy, aby udać się na koncert Franza Ferdinanda.

I to był według mnie najlepszy koncert tego wieczoru i w ogóle całego festiwalu. Zachęcam do poszukania na YT nagrań z koncertu, naprawdę to była wielka rzecz. Wspominałam coś o pęcherzach na stopach i bolących nogach? Przy Take Me OutUlysses i No You Girls całkowicie o tym zapomniałam, aby skakać i krzyczeć. Nie stałyśmy w tłumie, więc miałam dużo miejsca dla siebie. Wydaje mi się nawet, że lepiej oglądało i przeżywało mi się koncert z daleka, niż z pod samej sceny. Granie na jednej perkusji przez 4 osoby, świetne efekty świetlne i lasery do This Fire na koniec, tłum skaczących nastolatków (i nie tylko). Nie było takiego drugiego koncertu na Open'erze w tym roku, a na pewno ja nie byłam na żadnym innym. Na Bjork, Bon Iver albo The Kills nie mogłam się wyszaleć. Na Franz Ferdinand zużyłam dużo energii i zdarłam gardło, to był prawdziwy rock i moc! Wokalista miał śmieszną fryzurę na garnek ;)
Zostałyśmy jeszcze na ogłoszenie najpóźniej The Cardigans (o którym pisałam wcześniej - link). Grali utwory z Gran Turismo, więc udało się usłyszeć My Favourite Game i jeszcze bardziej nadwyrężyć gardło. Spotkałyśmy nawet pewnego maniaka, który kazał o nich mówić "królowie". Nie zostałyśmy do końca, bo jako ostatni na tamtejszy dzień, miałyśmy zaplanowany występ Julii Marcell (link do postu). Spóźniła się jakieś 15, może 20, minut i jako, że to był Tent, usiadłam sobie niedaleko telebimu, by koncert przeżywać na siedząco. Zresztą to nie była muzyka, jak dla mnie, do skakania i bawienia się. Chociaż na Echo na chwilę wstałam. Julia byłą zachwycona tak dużym entuzjazmem i publicznością i często uśmiechała się pokazując swoją dużą szczerbę między jedynkami. Chyba wyobrażałam ją sobie ciut ładniejszą.

Koncert skończył się późno, późno też zawitałam w domowych progach. W Gdyni Głównej rozpaczliwie szukałam czegoś na gardło, które paliło żywym ogniem, dowód na to, że naprawdę świetnie się bawiłam. Mam nadzieję, że z ostatniego dnia, z którego nie czerpałam już tak wiele radości, ale nie trwał dla mnie tak długo, napiszę relację z mniejszym odstępem :)

poniedziałek, 9 lipca 2012

HOF 2012 - dzień drugi


Dzień drugi, czwartek. Te dni mi się mieszały, bo pierwszy raz Open'er zaczął się w środę.O 9 budzi mnie duchota w namiocie, ogólnie ciężko było zasnąć, bo niedaleko był agregat (jak na statku) i ludzie cały czas chodzili (jak na statku). Porównania do statku zasugerował Mateusz ;) Po 45 minutach męki postanowiłam wstać i pójść skorzystać z festiwalowych pryszniców. Najpierw w ogóle nie wiedziałam w którą stronę iść, by mieć najbliżej, wiedziałam, że w jednym miejscu są prysznice, ale może byłyby gdzieś bliżej inne? O ja naiwna! Kto by pomyślał, że na trzy sektory pola namiotowego będzie tylko jeden "sektor" łazienkowy (prysznic + umywalki)? Na pewno nie ja. Szczęka mi opadła, gdy zobaczyłam tę kolejkę. Postałam chwilę, aż zobaczyłam baner, że na ciepłą wodę trzeba mieć bon, którego ja oczywiście nie miałam. Ech, wracam przez morze błota do namiotu. Zapada decyzja - jedziemy do pracy mamy Nany. No okay, trochę jestem zdziwiona, moja mama ma siłownię itd., więc pewnie prysznic też by miała. Okazało się, że mama Nany pracuje w domu, który na parterze ma biuro, a pozostałe dwa piętra to mieszkanie. Zaszczyt nas w dupę kopnął, szef użyczył nam swojej, dość dużej, łazienki oraz kuchni, by zjeść śniadanie (i jeszcze syna, który nam "usługiwał"). W końcu czyste i syte rozeszłyśmy się w dwie strony. Nana - z powrotem do Gdyni, ja do Sopotu - na lody i w poszukiwaniu wkładek do kaloszy, które poprzedniego dnia zdarły mi dwie pary skarpetek.

No i widzicie, rozpisałam się jednak o tych dookoła Open'erowych sprawach, nie dało się inaczej. Dzień zaczął się od kombinowania z opaskami (ja musiałam oddać swoją z campingiem Danielowi) i wchodzeniem na festiwal. Jak już wszystko się udało, za bramkami powitała nas mgła. Dosłownie mleko, czubka nosa nie było widać. Widziałam nagłówki w Internecie, że Open'er to kraina ze snów. No nie było tak źle z tą mgłą, na koncercie Bon Iver nawet mnie trochę orzeźwiała. Na początek trochę Kapeli ze Wsi Warszawa, ale ja koniecznie chciałam iść na 19 do Tentu na Dry The River. Polecieliśmy z Wojtkiem i w sumie całkiem dobrze się bawiliśmy, zrobiliśmy dużo zdjęć i ogólnie na plus. Potem ja pobiegłam stanąć w kolejce do Signing Tentu (takie miejsce, gdzie uzyskuje się autografy od artystów), a Nana ze Sroką na piwo i jedzenie. Kiedy już przyszła nasza kolej, zdobyliśmy autografy na planie Gdyni (a gift from city of Gdynia - open city for Open'er Festival) i trochę zdjęć. W tle grał Penderecki//Greenwood, ale totalnie mi się to nie spodobało, zacytuję z Mateusza, że to "najarany stary dziad". Czas szybko mijał, więc niedługo udaliśmy się pod Scenę Główną w oczekiwaniu na Bon Iver. Po drodze spotkaliśmy kilku Australijczyków (Sroka tak powiedział, ja myślałam, że Anglicy - no ale to jeszcze bardziej międzynarodowo!), których imion już nie pamiętam, i udało nam się stanąć dość blisko sceny (nawet widać Wojtka i kawałek mnie na zdjęciach fotoreporterów spod sceny). Ścisk i pojawiające się pęcherze (o czym przekonałam się dopiero o 3 nad ranem, gdy zdjęłam skarpetki w domu, że to są pęcherze) nie pozwoliły mi się w pełni cieszyć koncertem. Dlatego skupiłam się na łapaniu powietrza, pełna obawy przed zemdleniem, i tym, jak zespół integruje się z tłumem i prezentuje swoją muzykę w nowym, festiwalowym, wydaniu. Tu właśnie są podobieństwa między koncertem Dry The River i Bon Iver - zespoły na płytach dzielą się z nami spokojną dość muzyką, by na scenie wyżyć się i pochwalić różnymi gitarowymi trikami. Mnie osobiście bardzo się to podobało, chociaż miejsce na melancholię też się znalazło, dokładnie tam, gdzie było jej potrzeba. Bardzo podobała mi się także scenografia, zwisające materiały przypominające skóry i ciekawe lampki (przypominające koguty policjantów) ustawione dookoła zespołu. Justin Vernon, wokalista, miał dwa mikrofony, jeden przekazywał dźwięk normalnie, drugi trochę go mutował na bardziej elektroniczny. Zdziwiłam się osobiście, że Bon Iver to tylu muzyków. 

Wyszliśmy przed bisem, którym było upragnione Skinny Love, bo ja z Naną chciałyśmy bardzo zobaczyć The Maccabees (bardzo ubolewałyśmy, że te dwa koncerty się pokrywają w części). Nana biegła, ja już trochę kuśtykałam prawdę powiedziawszy, więc, korzystając z okazji, że koncert był w namiocie, usiadłam niedaleko telebimu, by móc spokojnie oglądać ten występ. Ten dzień nie był tak obfity w koncerty jak poprzedni, może trochę wyczerpałyśmy już swoją energię, dlatego o 1 byłyśmy umówione z Wojtkiem na powrót. Z pogardą minęłam Główną Scenę, na której "grało" Justice i przyglądałam się najaranemu tłumowi. Na własne oczy widziałam chłopaka, który dosłownie przelewał się przez ręce kolegów, bo wcześniej wziął "trochę tabletek antydepresyjnych i wypił trochę alkoholu". Wojtek mówił potem, że tam każdy palił trawę i samemu można było być na haju po kilku minutach w tym tłumie.

Dla tych, którzy mają ochotę przeczytać trochę inną relację z tych dwóch dni zapraszam tutaj. Przez trochę inną mam na myśli kompletnie odmienną. Zapomniałam sama napisać o bębniarzach The Kills z czerwonymi bandamkami, które zasłaniały z początku ich twarze. Ich synchronizacja i można powiedzieć, swojego rodzaju choreografia, dodawały pikanterii temu koncertowi. Mimo długiego tekstu dziś, na pewno o czymś zapomniałam, bo przecież Open'er to tyle wrażeń i doświadczeń!

niedziela, 8 lipca 2012

HOF 2012 - dzień pierwszy


Heineken Open'er Festival - to mam na myśli pisząc "HOF" w tytule. Jak widać na zdjęciu (z koncertu Coldplay z tamtego roku) trwał on przez ostatnie dni (a w sumie nadal trwa, gdy piszę te słowa). Udało mi się uzyskać dni wolne, aby, jak to obiecałam swojemu chłopakowi, "havingować fan". Pierwszego dnia byłam na największej ilości koncertów, bo aż na siedmiu! Na niektórych tylko chwilę, na niektórych od początku do końca.

Pierwszym był występ zespołu Fisz Emade o godzinie 18 na Scenie Głównej. Kiedyś byłam już na ich koncercie przy okazji juwenaliów, to nie mój typ muzyki, ale postałam, poszerzyłam trochę swoje horyzonty.   Nie zostałyśmy z moją współtowarzyszka Natalią do końca, ponieważ musiałyśmy spotkać się z jej kuzynką Anią. Poszłyśmy we trójkę pod Scenę World, by posłuchać na siedząco muzyki reagge, czyli Soji. Podładowawszy baterie wafelkami, za moją namową, ruszyłyśmy z powrotem na Główną by zobaczyć The Kills. Ani Nana, ani Ania nie znały tego zespołu, ja przyznam się, że pobieżnie, najnowszą płytę w ogóle przegapiłam. Alison i Jamie to świetny duet, a ona świetnie się rusza i zachowuje na scenie. Do tego nowy kolor włosów, który spowodował, że wyglądała bardziej wesoło. Koncert trwał, jak dla mnie, krótko, bo jakąś godzinę z minutami. Zespół nie wrócił na bis. Usłyszałam Tape Song, Black Balloon i The Last Goodbye (z tych, które bardziej znałam).

Godzina przerwy przed Bjork, która była tym razem dla mnie wielką nowością i niespodzianką. Przed wyjściem tego dnia z domu słuchałam trochę jej playlisty na YT i szczególnie spodobało mi się Hunter, które zresztą było drugą piosenką na koncercie. Nie można było robić zdjęć, ani nagrywać. To znaczy, przed koncertem pojawił się komunikat na telebimach, że artystka sobie tego nie życzy, bo ją to rozprasza i woli, żebyśmy skupili się na przeżywaniu jej występu niż nagrywaniu go, ale suma summarum wyszło, że był zakas fotografowania i nagrywania. Ja i tak bym tego nie robiła, szkoda koncertu. Jeśli ktoś stał dalej od sceny to nie miał szczęścia widzieć co się dzieje na scenie - na telebimach i ekranach wyświetlane były wizualizacje do piosenek, może ze trzy ich nie miały i wtedy pokazywali Bjork i jej chór. Koncert miał bardzo podniosły klimat według mnie, scenografią była atrapa organów w miniaturce, wspomniany chórek miał na sobie złote i niebieskie szaty (dosłownie) i wyglądał jak z buddyjskiej świątyni. Sama Bjork miała furę czerwonych włosów jak na okładce płyty Biophilia i niebieską sukienkę. Tak jak powiedziałam panu z kamerą i mikrofonem, zostałam pozytywnie zaskoczona i zmiażdżona przez ten koncert. Można powiedzieć, że wpadłam w trans, właśnie dzięki tym wizualizacjom, nie odrywałam wzroku od sceny i wydawało mi się, że jestem zupełnie gdzieś indziej. Nie wiem czy słuchając jej w domu będę miała te same odczucia, ale występ pozytywnie mnie zaskoczył i zachęcił do dalszych eksploracji jej dyskografii.

Następnie pobiegłyśmy, jeśli można tak powiedzieć o brodzeniu w błocie, do Sceny Namiotowej, by zobaczyć usłyszeć ostatnie utwory w wykonaniu The Ting Tings. Akurat trafiło się That's Not My Name i Shut Up and Let Me Go. Potem znów odpoczywałyśmy, zamiast Ani dołączyła do nas Marta, na New Order, które niespecjalnie nas pociągnęło, więc zaproponowałam Wiz Khalifa na Scenie World. W sumie trochę było z tego śmiechu, pośpiewałam co znałam (Payphone Maroon 5) i poszłyśmy spać do namiotu. To była moje pierwsza noc pod namiotem w życiu, więc ciekawie :) Mogłabym jeszcze pisać o innych, dookoła Open'erowych sprawach, ale kogo to interesuje. Zapraszam na moje relacje z pozostałych trzech dni już wkrótce!

wtorek, 26 czerwca 2012

mała rozgrzewka


Do Heineken Open'er Festival pozostało 8 dni i jeszcze wczoraj miało miejsce ostatnie ogłoszenie, wypełniające luki w line-up'ie. Mikołaj Ziółkowski zapowiedział występ zespołu The Cardigans, który wystąpi w piątek, 6 lipca na głównej scenie. Jeśli wydaje Ci się, że ta nazwa nic Ci nie mówi, bardzo się mylisz. Zrozumiem, jeśli nie kojarzysz takich wykonawców jak Bon Iver, The Kills, Bjork lub The XX. Ale The Cardigans? Niemożliwe, ja znałam ich jak byłam mała.

Są ode mnie trochę starsi, ponieważ zespół uformował się w 1992 roku w Szwecji. Mieli w trakcie swojej działalności dwie przerwy, jedną w latach 2000-2002, a drugą dość niedawno, 2007-2011. Skąd moja pewność, że na pewno ich znamy? Pamiętacie filmową wersję Romea i Julii (1996), w której występował Leonardo DiCaprio? Właśnie w tym filmie użyto ich piosenki Lovefool, chyba najbardziej rozpoznawalnej z całej dyskografii (mają sześć płyt na koncie).
Drugim najbardziej znanym przebojem The Cardigans jest z pewnością My Favourite Game z płyty Gran Turismo. Teledysk został ocenzurowany przez MTV z racji ukazujących nieodpowiedzialne prowadzenie samochodu scen. W czasie pierwszej przerwy zespołu Nina Persson nagrała solowy album jako A Camp. Cover jednej piosenki z tej płyty nagrała Ania Dąbrowska, zmieniając słowa. Mowa o Charlie Charlie (link do wersji polskojęzycznej - tutaj). Jeśli już jesteśmy przy coverach, to polecam gorąco posłuchać Losing My Religion zespołu R.E.M. w wykonaniu Niny.

Szkoda tylko, że zespół gra tak późno - dopiero o północy, ale myślę, że Open'er zyskał tym wykonawcą więcej chętnych do kupienia biletu. I to niekoniecznie tych dorosłych chętnych. Mam nadzieję, że mi uda się w ogóle pójść na festiwal i posłuchać ich na żywo, bo dla mnie także jego oferta stała się dzięki The Cardigans bardziej atrakcyjna (i tak już wystarczająco była wcześniej). Pozdrawiam wszystkich z zachmurzonego Gdańska, dzięki tej smutnej pogodzie mam dzisiaj wolny dzień, a także wolną chwilę do napisania na blogu :)

wtorek, 19 czerwca 2012

Euro 2012 moimi uszami - część druga


Miałam napisać po drugim meczu, ale czas płynie tak szybko (szczególnie jeśli wychodzisz do pracy o 9, a wracasz o 20 lub nawet później do domu). Tak jak wspominałam w części pierwszej, do hordy Hiszpanów dołączyli Irlandczycy i Chorwaci (w tej kolejności). Według trójmiejskiego wydania Gazety Wyborczej z 13 czerwca 2012 (dzień przed meczem Hiszpania - Irlandia) w Gdańsku było 20 tysięcy Irlandczyków i 12 tysięcy Hiszpanów. Następnego dnia wylądowało ponad 100 samolotów z Dublina, więc te liczby na pewno się powiększyły. Na ulicach zrobiło się zielono. 

Drużyna wyspiarzy grała wcześniej w Poznaniu, także wielu z nich było już w Polsce kilka dni. Właściciele pubów i restauracji narzekali na znikające w szaleńczym tempie kufle, ja za to wytężałam słuch, aby zrozumieć cokolwiek z tego irlandzkiego bełkotu. Niestety, razem z Irlandczykami odwiedziła Gdańsk także chłodna i deszczowa pogoda, którą, jak tylko wyjechali, zastąpiło hiszpańsko-chorwackie słońce. Uhh, tak, tak, ale ja prowadzę muzycznego, a nie pogodowego bloga, macie rację. Rozgrywki Euro dostarczają tyle bodźców, że trudno je wszystkie posegregować i oddzielić od siebie. 

Słyszałam, że Irlandczycy wiodą prym w układaniu nowych przyśpiewek oraz w ogóle śpiewaniu na stadionach. Najbardziej znaną, a nawet uważaną za hymn kibiców (niekoniecznie piłki nożnej), jest The Fields of Athenry. Powstała w latach 70-tych i tak naprawdę opowiada o fikcyjnym mężczyźnie imieniem Michael, który ukradł jedzenie w czasach klęski głodowej w Irlandii. Fani sportu zaadoptowali ją jako hymn w latach 90-tych. Dlaczego wspominam o tej piosence? Na meczu w Gdańsku kibice zaczęli ją śpiewać w 83 minucie i trwało to prawie do końcowego gwizdka. Następnego dnia usłyszałam jeszcze, co bardzo mi się spodobało, "Shoes up – for the boys in green" od pijanych już Irlandczyków. Co ciekawsze, naprawdę zdejmowali swoje buty i podnosili je do góry :)

Jest już piątek, coraz częściej widzę polskich kibiców, sama też zaczynam sprzedawać różne eurogadżety na swoim stoisku. "Każdy to powie, że Polska zagra w Kijowie!" albo "Kto nie skacze, za Czechami, hop hop hop!" najbardziej przypadły mi do gustu. Nie obyło się oczywiście bez drażniących trąbek i gwizdków, ale atmosfera była o wiele weselsza niż przed meczem Polska-Rosja. Szczególnie, że pozostający w Gdańsku Hiszpanie także przyłączyli się do kibicowania naszej drużynie. Z dzisiejszej perspektywy nie cieszy to już serca tak bardzo jakby mogło, ale wtedy naprawdę napawało pozytywnym nastawieniem. Sama wierzyłam w Polskie Orły do ostatniego momentu, mocno się zawiodłam, ale złego słowa nie powiem na chłopaków!


Chorwaci niczym szczególnym nie zabłysnęli, jeśli chodzi o śpiewanie. Za to wjazd kamperem na Długą i rozwinięcie naprawdę długiej flagi koło Neptuna (link do filmiku) to ich zasługi. Tym szachowym akcentem kończę, mam nadzieję, że ćwierćfinał podgrzeje jeszcze atmosferę i będę miała o czym pisać. Przekonamy się za kilka dni. Dla tych, którzy znają angielski i chcą poczytać więcej o futbolu z punktu widzenia mojego amerykańskiego kolegi zapraszam na jego bloga - IF

PS To niekoniecznie o Euro, ale warto wspomnieć. O 12 na wieży ratuszowej grają "Rotę" (link). Szczególnie dobry utwór dla miasta, które uwielbiają odwiedzać Niemcy :)

środa, 13 czerwca 2012

Euro 2012 moimi uszami - część pierwsza


Jako szczęśliwa pracownica na stoisku z pamiątkami stojącym na ulicy Długiej, mam niepowtarzalną okazję do bycia w sercu wydarzeń. Jakich wydarzeń? Otóż, zanim kibice skierują swe kroki ku naszemu pięknemu gdańskiemu stadionowi, najpierw bawią się na starówce. Od 8 czerwca widziałam pełno kibiców, najpierw polskich, potem dołączyły także inne narodowości.

Piątek był dniem ekscytującym, wieczorem odbył się mecz otwarcia (na który szef nawet zwolnił mnie wcześniej ;) ), a tym samym rozpoczęło Euro 2012, wyczekiwane od dawna. Mogłabym mówić i mówić o tym, jak Polska, a szczególnie Gdańsk, w którym przebywam na co dzień, przygotowały się do tego międzynarodowego wydarzenia. Polscy kibice ubrani na biało-czerwono, z trąbkami, wymalowanymi twarzami, perukami i alkoholem w ręku śpiewali stadionowe przyśpiewki. Były to pojedyncze grupki znajomych, którym bardziej chodziło o to, żeby się napić w miejscu publicznym, nie martwiąc się o straż miejską (której było sporo na Długiej). Nie zważając na takie "przypadki", oko cieszyły narodowe barwy i uśmiechy (nawet psy nosiły koszulki w napisem Polska), ale moje uszy miały się o wiele gorzej. "Przyśpiewki", jak to wcześniej określiłam, polegały raczej na tym, żeby na całe gardło wydrzeć się "Polska!" i zatrąbić w trąbkę (sprzedający takie gadżety dorobią się w czasie Euro majątku na całe życie).

Sobota obdarzyła nas cieplejszą temperaturą i... Hiszpanami, którzy przyjeżdżali już do Gdańska na pierwszy mecz swojej prezentacji, grany z Włochami na PGE Arenie. Bruneci o ciemnej karnacji, ubrani na czerwono-żółto przyciągali wzrok. Zdarzyło się kilka okazji, aby przypomnieć sobie wiedzę z liceum w  zakresie języka hiszpańskiego, a uśmiech nie opuszczał mojej twarzy. Hiszpanie są naprawdę bardzo mili i umieją się dobrze bawić. Co mam przez to na myśli? Że zamiast zalewać się wysokoprocentowym alkoholem, śpiewali "Yo soy español, español, español!" (tę jedną zapamiętałam tylko ;) ). Cały dzień przesiedzieli w Cafe Ferber, blokując Długą i tworząc okrąg w środku, którego odbywały się różne konkurencje, np. na liczbę zrobionych pompek itd. Bardzo szybko nauczyli się krzyczeć "Polska Biało-Czerwoni" i "Italiano pierdoleni, hej, hej". Włochów rzeczywiście było mało, a raczej zbyt mało, żeby zostali dostrzeżeni w czerwono-żółtym morzu.

W niedzielę szybko przekonałam się, że poprzedniego dnia na Długiej było cicho, Hiszpanów mało i ogólnie było bardzo spokojnie. Jestem pewna, że 40 tysięcy kibiców, które może pomieścić nasz stadion, najpierw zabawiało się na starówce. Do hiszpańskiego chóru dołączyły bębny i inne instrumenty, a przede wszystkim tysiące głosów. Miałam okazję oglądać przeróżne wymyślne przebrania (myślę, że kilka z nich znajdziecie w galerii trójmiasto.pl), a moje uszy po 8 godzinach miały dość południowych rytmów. Mimo tego muszę przyznać, że gdybym miała wybór słuchać melodyjnych i rozrywkowych Hiszpanów, a wrzeszczących Polaków, wybrałabym to pierwsze. W ten dzień więcej mówiłam po hiszpańsku, niż angielsku, a co dopiero polsku. Byłam przytulana, całowana w czoło, robiono sobie ze mną zdjęcia, jak gdybym była największą atrakcją. Cieszy mnie to, że usłyszałam od wielu turystów, że bardzo im się podoba w Polsce i chcą tu wrócić, gdy atmosfera Euro przeminie. Gdy następnego dnia znów rozpoczęłam pracę na Długiej, przy usłyszeniu z oddali "¡Viva España!" moja głowa ponownie eksplodowała bólem.

Przede mną jeszcze trzy dni meczowe (Hiszpania-Irlandia jutro, Chorwacja-Hiszpania w poniedziałek i ćwierćfinał 22 czerwca, pewnie także z udziałem Hiszpanii), więc będzie co opowiadać (stąd dopisek "część pierwsza" w tytule). Może na Monciaku będzie okazja do posłuchania trochę więcej Irlandczyków i Chorwatów, kto wie? Na pewno podzielę się tymi "muzycznymi" wrażeniami. Tym czasem cieszcie się kibicowaniem Polakom lub komukolwiek tylko chcecie :)

czwartek, 7 czerwca 2012

mój ulubiony album live


Z okazji, że zespół wczoraj opublikował zapowiedź swojego nowego albumu The 2nd Lawpostanowiłam poświęcić im trochę uwagi na swoim blogu. Wstyd mi, że nie zrobiłam tego wcześniej, ponieważ to właśnie ich płyta jest moim ulubionym albumem live. Od razu oczywiście pojawiło się mnóstwo komentarzy w sieci, że dlaczego grają dubstep? No nic, niektórzy nie mogą zrozumieć, że trailer rządzi się swoimi prawami i ma za zadanie wywołać jak największe poruszenie i zainteresowanie płytą. Tak samo jak w przypadku Coldplay, pozostaję wierną fanką wyczekującą z niecierpliwością na nowe wydawnictwo... jak i na koncert! Tak, tak, już 23 listopada w Atlas Arenie w Łodzi Matt Bellamy wraz z chłopakami zagrają dla gorącej polskiej publiczności (w którą zaliczam się ja, stąd gorącej).

Zanim jednak zacznę, zastanawiacie się może co oznacza tytuł? To nie jest żadne słowo, które znamy i które z czymkolwiek nam się kojarzy (pełny tytuł to H.A.A.R.P. Live from Wembley). Według Wikipedii "Wydawnictwo wzięło swoją nazwę od High Frequency Active Auroral Research Program – amerykańskiego programu wojskowych badań naukowych, mającego na celu analizę właściwości i zachowań zachodzących w jonosferze, z którym związanych jest wiele teorii spiskowych. Wokalista Muse Matthew Bellamy jest znany ze swoich zainteresowań m. in. właśnie globalną konspiracją, co w znaczny sposób wpłynęło na twórczość zespołu". No to już wszystko wiemy. 

Nagrania z koncertu są dostępne na kanale Muse na YT - link. Niestety, kolejność utworów na płycie jest inna. Zaczyna się ona od pięknego Intro, którym jest znany motyw z Romea i Julii Prokofieva. Jest to, można powiedzieć, płyta rodzaju the best of. Znajdziemy tu przekrój twórczości zespołu, od najwcześniejszych płyt. Piętnaście utworów to dużo, aby móc napisać o każdym, dlatego (chyba zawsze tak robię) napiszę tylko o swoich ulubionych. Zdecydowanym faworytem jest New Born, które trwa ponad 8 minut. Zaczyna się delikatnie, jednak potem zespół pokazuje rogi, i to mocno. Zaraz po niej zaczyna się spokojne Unintended, niczym ukojenie dla uszu, które zniosły już sporą dawkę głośnej muzyki. Płyta kończy się dźwiękami Take a Bow

Cieszy mnie fakt, że się rozkręcam wraz z latem (temperatury są coraz wyższe, szkoda tylko, że słońce nie wychodzi). O wyjątkowości tej płyty i zespołu świadczy także to, że ja nie lubię raczej albumów live. Jest to jedyny, który jest na mojej playliście i wracam do niego całkiem często. Nie znalazłam żadnego zespołu, który grałby podobną muzykę. Wyczekuję maila od Eventimu z wiadomością, że bilety są już w sprzedaży (najdroższe za 209 zł) i czym prędzej udaję się do Atlas Areny. Już raz przegapiłam ich koncert w Krakowie w 2010 roku na Coke Live Music Festival i na więcej takich razów sobie nie pozwolę!