poniedziałek, 9 lipca 2012

HOF 2012 - dzień drugi


Dzień drugi, czwartek. Te dni mi się mieszały, bo pierwszy raz Open'er zaczął się w środę.O 9 budzi mnie duchota w namiocie, ogólnie ciężko było zasnąć, bo niedaleko był agregat (jak na statku) i ludzie cały czas chodzili (jak na statku). Porównania do statku zasugerował Mateusz ;) Po 45 minutach męki postanowiłam wstać i pójść skorzystać z festiwalowych pryszniców. Najpierw w ogóle nie wiedziałam w którą stronę iść, by mieć najbliżej, wiedziałam, że w jednym miejscu są prysznice, ale może byłyby gdzieś bliżej inne? O ja naiwna! Kto by pomyślał, że na trzy sektory pola namiotowego będzie tylko jeden "sektor" łazienkowy (prysznic + umywalki)? Na pewno nie ja. Szczęka mi opadła, gdy zobaczyłam tę kolejkę. Postałam chwilę, aż zobaczyłam baner, że na ciepłą wodę trzeba mieć bon, którego ja oczywiście nie miałam. Ech, wracam przez morze błota do namiotu. Zapada decyzja - jedziemy do pracy mamy Nany. No okay, trochę jestem zdziwiona, moja mama ma siłownię itd., więc pewnie prysznic też by miała. Okazało się, że mama Nany pracuje w domu, który na parterze ma biuro, a pozostałe dwa piętra to mieszkanie. Zaszczyt nas w dupę kopnął, szef użyczył nam swojej, dość dużej, łazienki oraz kuchni, by zjeść śniadanie (i jeszcze syna, który nam "usługiwał"). W końcu czyste i syte rozeszłyśmy się w dwie strony. Nana - z powrotem do Gdyni, ja do Sopotu - na lody i w poszukiwaniu wkładek do kaloszy, które poprzedniego dnia zdarły mi dwie pary skarpetek.

No i widzicie, rozpisałam się jednak o tych dookoła Open'erowych sprawach, nie dało się inaczej. Dzień zaczął się od kombinowania z opaskami (ja musiałam oddać swoją z campingiem Danielowi) i wchodzeniem na festiwal. Jak już wszystko się udało, za bramkami powitała nas mgła. Dosłownie mleko, czubka nosa nie było widać. Widziałam nagłówki w Internecie, że Open'er to kraina ze snów. No nie było tak źle z tą mgłą, na koncercie Bon Iver nawet mnie trochę orzeźwiała. Na początek trochę Kapeli ze Wsi Warszawa, ale ja koniecznie chciałam iść na 19 do Tentu na Dry The River. Polecieliśmy z Wojtkiem i w sumie całkiem dobrze się bawiliśmy, zrobiliśmy dużo zdjęć i ogólnie na plus. Potem ja pobiegłam stanąć w kolejce do Signing Tentu (takie miejsce, gdzie uzyskuje się autografy od artystów), a Nana ze Sroką na piwo i jedzenie. Kiedy już przyszła nasza kolej, zdobyliśmy autografy na planie Gdyni (a gift from city of Gdynia - open city for Open'er Festival) i trochę zdjęć. W tle grał Penderecki//Greenwood, ale totalnie mi się to nie spodobało, zacytuję z Mateusza, że to "najarany stary dziad". Czas szybko mijał, więc niedługo udaliśmy się pod Scenę Główną w oczekiwaniu na Bon Iver. Po drodze spotkaliśmy kilku Australijczyków (Sroka tak powiedział, ja myślałam, że Anglicy - no ale to jeszcze bardziej międzynarodowo!), których imion już nie pamiętam, i udało nam się stanąć dość blisko sceny (nawet widać Wojtka i kawałek mnie na zdjęciach fotoreporterów spod sceny). Ścisk i pojawiające się pęcherze (o czym przekonałam się dopiero o 3 nad ranem, gdy zdjęłam skarpetki w domu, że to są pęcherze) nie pozwoliły mi się w pełni cieszyć koncertem. Dlatego skupiłam się na łapaniu powietrza, pełna obawy przed zemdleniem, i tym, jak zespół integruje się z tłumem i prezentuje swoją muzykę w nowym, festiwalowym, wydaniu. Tu właśnie są podobieństwa między koncertem Dry The River i Bon Iver - zespoły na płytach dzielą się z nami spokojną dość muzyką, by na scenie wyżyć się i pochwalić różnymi gitarowymi trikami. Mnie osobiście bardzo się to podobało, chociaż miejsce na melancholię też się znalazło, dokładnie tam, gdzie było jej potrzeba. Bardzo podobała mi się także scenografia, zwisające materiały przypominające skóry i ciekawe lampki (przypominające koguty policjantów) ustawione dookoła zespołu. Justin Vernon, wokalista, miał dwa mikrofony, jeden przekazywał dźwięk normalnie, drugi trochę go mutował na bardziej elektroniczny. Zdziwiłam się osobiście, że Bon Iver to tylu muzyków. 

Wyszliśmy przed bisem, którym było upragnione Skinny Love, bo ja z Naną chciałyśmy bardzo zobaczyć The Maccabees (bardzo ubolewałyśmy, że te dwa koncerty się pokrywają w części). Nana biegła, ja już trochę kuśtykałam prawdę powiedziawszy, więc, korzystając z okazji, że koncert był w namiocie, usiadłam niedaleko telebimu, by móc spokojnie oglądać ten występ. Ten dzień nie był tak obfity w koncerty jak poprzedni, może trochę wyczerpałyśmy już swoją energię, dlatego o 1 byłyśmy umówione z Wojtkiem na powrót. Z pogardą minęłam Główną Scenę, na której "grało" Justice i przyglądałam się najaranemu tłumowi. Na własne oczy widziałam chłopaka, który dosłownie przelewał się przez ręce kolegów, bo wcześniej wziął "trochę tabletek antydepresyjnych i wypił trochę alkoholu". Wojtek mówił potem, że tam każdy palił trawę i samemu można było być na haju po kilku minutach w tym tłumie.

Dla tych, którzy mają ochotę przeczytać trochę inną relację z tych dwóch dni zapraszam tutaj. Przez trochę inną mam na myśli kompletnie odmienną. Zapomniałam sama napisać o bębniarzach The Kills z czerwonymi bandamkami, które zasłaniały z początku ich twarze. Ich synchronizacja i można powiedzieć, swojego rodzaju choreografia, dodawały pikanterii temu koncertowi. Mimo długiego tekstu dziś, na pewno o czymś zapomniałam, bo przecież Open'er to tyle wrażeń i doświadczeń!