czwartek, 19 lipca 2012

HOF 2012 - dzień czwarty


Czwarty dzień. Dla mnie najkrótszy. Po powrocie o 5.30 do domu, zupie na śniadanio-obiad, która mi zaszkodziła i pokonała 4:0, nie miałam zbytnio siły, żeby bawić sie na koncertach. Gdy dojechałam do Gdyni i wsiadłam do festiwalowego autobusu z nieba lunął deszcz. W ilości wielkiej, przeogromnej. Na szczęście miałam kalosze i kurtkę przeciwdeszczową. Albo tak tylko mi się wydawało, bo po niedługim czasie przemokła i musiał Wojtek mnie poratować plastikową peleryną. Za którą potem zapłaciłam bonami ;)

Ze względu na kłopoty żołądkowe nie zdążyłam na koncert o 18, występowali Cool Kids of Death (niektórzy mówią Kulki of bla bla bla ;*). Zresztą wcale nie żałuję. Prawdę mówiąc, gdy usłyszałam pewnego wieczoru, że na Open'erze będą Mumford & Sons (link do posta), oszalałam i wydzwaniałam do Nany, aby razem krzyczeć do słuchawki i, mówiąc potocznie, się jarać. W bólu i męce, przez pustynię, bagno i morze, w wietrze i słocie, przez góry i doliny szłam, aby ich zobaczyć. Żeby usłyszeć na żywo i poczuć ich energię. Koncert był przesunięty o 15 minut z powodu ulewy. Okay. Wyszli, zaczęli śpiewać i... nic się nie stało. Nic, po prostu nic. Miałam wrażenie, że nie pasują do tego miejsca, że słucham płyty, tylko piosenki są w innej kolejności. Może to przez moje samopoczucie, może przez pogodę, ale po prostu koncert mi się nie podobał. Zostałam do końca, nawet do bisu, którym było Sigh No More

Żałuję, że nie zostałam na The XX, które także bardzo chciałam zobaczyć. Słyszałam już nowy singiel Angels i bardzo mi się spodobał, na pewno przyjdzie dla nich czas na moim blogu. Skutki Open'era leczę do dziś, coś się nie mogę wykurować :) Tym krótkim postem kończę swoją relację z festiwalu i w sumie dobrze, bo mam już w głowie kilka pomysłów na posty - teraz tylko znaleźć czas na ich realizację. Życzę Wam dobrej pogody do wypoczynku w wakacje, gdziekolwiek jesteście, bo u nas w Trójmieście jej brak, więc na pewno jest gdzieś indziej!