środa, 29 lutego 2012

wyjątkowy dzień, wyjątkowy pomysł!


Wyjątkowy dzień - 29 lutego, zdarza się raz na cztery lata. Wyjątkowy pomysł - sami dojdziecie do tego dlaczego taki jest. Dwóch panów, jeden gra na wiolonczeli, drugi na fortepianie (dziękuję Mateusz ;*). Swoją sławę zawdzięczają YouTube i kilku serwisom społecznościowym. Ah, ta moc Internetu...

Zaczęło się od klasycznych wykonań, na początek Mozart (dodam tylko, że kieruję się podpisami filmików, a nie własną znajomością muzyki klasycznej, więc wybaczcie wszelkie błędy!), potem Bach. Sama poznałam ich dzięki linkowi mojego znajomego na Facebooku, a zaczęło się od Harry'ego Pottera. Myślę, że boom zaczął się, gdy zdecydowali się zagrać cover Rolling in the Deep Adele (wersja z wokalem/wersja bez wokalu). Sama oszalałam, gdy usłyszałam ich wersję Paradise Coldplay i zaczęłam subskrybować :) Warto dodać, że sceneria wszystkich filmików powala na kolana. 

Dzisiaj krótko, ale treściwie! Chciałam też zdążyć jeszcze przed marcem :) Dzięki tym dwóm panom, oraz wielu innym panom pomagającym im w robieniu tego, co robią, nie powiem już, że muzyka klasyczna jest nudna! Trzeba mieć na nią tylko odpowiedni pomysł, aby przekazać ją szerszej publiczności. Życzę wszystkim, którzy pokończyli szkoły muzyczne i chcą kontynuować swoją karierę, aby nie zamykali się pod deskami teatrów, a eksperymentowali i wychodzili do ludzi. 
P.S. Uśmiechnijcie się, życie jest naprawdę piękne!

sobota, 25 lutego 2012

czy ktoś umie grać na gitarze?


Ta płyta jest tak stara jak ja. Może to dlatego tak ją lubię. Właśnie od niej zaczęła się moja przyjaźń z zespołem Radiohead, a dokładniej od (wydaje mi się najbardziej znanej) piosenki Creep, którą (uwaga, uwaga!) usłyszałam w radiu. Nigdy potem mi się to nie zdarzyło, ale może wybieram nieodpowiednie stacje.

Pablo Honey jest debiutancką płytą zespołu, wydaną w 1993. Dość późno biorąc pod uwagę to, że Radiohead (wcześniej pod nazwą On a Friday) istnieje od 1985 roku. Wikipedia określa ich muzykę jako eksperymentalny rock i myślę, że to bardzo dobre stwierdzenie. Gdybyśmy porównali Pablo Honey i The King of Limbs z 2011 roku, różnica byłaby ogromna. Po jednej stronie mamy tylko instrumenty, po drugiej głównie elektronikę.

Zaczynamy od pięknego You. Głos Thom'a Yorke'a ma w sobie coś, czego nie umiem określić. W jednej chwili delikatny i spokojny, a za niecałą minutę słyszymy intrygującą chrypkę i popis jego skali. Następnie Creep. Utwór nie został doceniony od razu, a co zabawne, został umieszczony na czarnej liście BBC Radio 1 za bycie zbyt depresyjnym. Następnie trzeba wyróżnić Thinking About You. Gdy to słyszę, widzę chłopaka siedzącego ciemną nocą pod oknem swojej ukochanej, grającego na gitarze i wyśpiewującego te słowa. Jak dla mnie, najpiękniejsza piosenka o miłości, szkoda tylko, że tej nieszczęśliwej. Potem dość niemiła dla ucha zmiana (przynajmniej mojego), czyli szybkie Anyone Can Play Guitar.  Na koniec jeszcze Blow Out. Na płycie znajduje się jeszcze akustyczna wersja Creep.

Radiohead nie zostało zauważone wydając Pablo Honey w Wielkiej Brytanii. Ich pierwszy duży koncert odbył się w Tel Avivie, następnie zainteresowanie wzrosło w USA, a potem ich kariera nabrała tempa. Gdy drugi raz koncertowali po Stanach, byli supportem przed koncertami R.E.M. W 1994 roku chłopaki mieli dość grania ciągle tych samych kawałków, więc zasiedli do pracy nad The Bends. 

Los Radiohead od tamtej pory potoczył się bardzo ciekawie, ale o tym przy innych płytach. Zespół ma ich na koncie osiem, na pewno kiedyś jeszcze im się przyjrzę dokładniej. Nie polecam tym, którzy mają w tym momencie dobry humor, o wiele lepiej słucha się mając chandrę.

czwartek, 23 lutego 2012

wakacyjne wspomnienia


Wydaje mi się, że większość osób zna tą okładkę. Tę nazwę także, kto by jej nie znał? Zespół ma już na karku 11 lat, nagrodę Grammy za Use Somebody i 5 wydanych albumów. O ostatnim z nich mam ochotę dzisiaj napisać i zobaczyć jak zachodzi słońce wg Kings of Leon. Nazwa płyty wzięła się z tekstu do piosenki Small Town Johna Andersona oraz dlatego, że tytuł każdej ich  płyty miał pięć sylab, więc Come Around Sundown pasowało idealnie.

Kings of Leon jest, można powiedzieć, rodzinnym biznesem. Zespół tworzy trzech braci oraz ich kuzyn o tym samym nazwisku Followill. Od początku byli postrzegani jako interesujący, ale płyta, która zadziałała jak katapulta i spowodowała, że stali się najbardziej pożądanym zespołem koncertowym, to Only By The Night wydana w 2008 roku. W 2009 roku odwiedzili Polskę, będąc headlinerem Heineken Open'er Festival.   Wtedy pierwszy raz ujrzałam tę nazwę, na wielkim zielonym plakacie, jako pierwszy wymieniony zespół. Then they rocked me world (przepraszam, żadne inne zdanie po polsku nie pasuje!). Moja mama słuchała ich całe lato :)

W 2010 roku pojawiła się płyta, będąca obiektem moich dzisiejszych wypocin. Okładka, brzmienie, teksty kojarzą mi się tylko z jednym - z wakacjami, zachodami słońca i sielanką. Tydzień przed premierą płyty na YouTubie ukazała się przystawka - Radioactive. Lato, okulary przeciwsłoneczne, murzyni - no i wszyscy są uśmiechnięci, prawda? ;-) Ale teledysk do Pyro lekko mnie przeraża. Szczególnie, gdy mężczyzna upada na podłogę i w spowolnionym tempie obserwujemy ruchy jego ciała. Kocham Kings of Leon za bas, oh, jak ja kocham bas!!!  Uwielbiam się go doszukiwać i to, jak pieści moje uszy... Mmmmm.... Ekhem, ekhem. No właśnie. Obydwa wspomniane utwory są czymś, czego można było spodziewać się po Kings of Leon. Głośny, trochę garażowy, rock i ostry wokal. O Back Down South nie możemy tego powiedzieć. Harmonijka, skrzypce, klasyczne gitary bardziej przypominają nam gatunek country. Teledysk dopełnia to wszystko jeszcze bardziej ukazując koncert zespołu na polanie. Utrzymana w podobnym klimacie jest jeszcze Mary, którą osobiście bardzo lubię.

Cieszę się, że Kings of Leon wydało taki album. Zachowują swój styl znany nam dobrze z Only By The Night, ale mimo to odważyli się pokazać swoje łagodniejsze oblicze. Nie żerują na popularności Sex on Fire lub wspomnianym już Use Somebody. Płyta zachęca do przyjrzenia się twórczości zespołu i sięgnięcia po pierwszy album, gdy Kings of Leon nie miało jeszcze takiego "charakterku". Posłuchaj Come Around Sundown niezależnie od tego czy znasz zespół czy nie (to dobra okazja, by poznać cząstkę historii rocka!). A najlepiej sięgnij po płytę i wakacyjne wspomnienia, mając przy tym zasłonięte okno, by nie widzieć tej chlapy i błota.

czwartek, 16 lutego 2012

muzyka to potęgi klucz! albo jakoś tak...


Dawno nie pisałam, ale przyszedł II semestr i przyprowadził ze sobą różnych kolegów, m.in. dużo laboratoriów i dużo godzin na Politechnice, abym nigdy się nie stęskniła. Dzisiaj o The Black Keys, zespole, który w wydaniu styczniowym Teraz Rock zajął 10 centymetrów kwadratowych papieru, a w lutowym... całą okładkę i kilka stron. Jednak nie jest to powód, dla którego ten post poświęcam im.

Do niedawna nie słyszałam o tym zespole. Zapewne niewielu słyszało, bo jest to idealny przykład obrazujący powiedzenie "bez pracy nie ma kołaczy". Zespół uformował się w 2001 roku, a swoje pierwsze płyty nagrywał w garażu. Następnie rok w rok wydawał nowy materiał, został zauważony przez znaczącą wytwórnię płytową i od 2006 roku odnosi coraz większe sukcesy. Największy przełom w popularności przyniósł im singiel Tighten Up z płyty Brothers wydanej w 2010 roku. Teledysk jest przezabawny, przeuroczy i "przeprawdziwy" :)) Zapewne miłośnicy gier komputerowych znają kawałek z gry FIFA 11, niektórzy z serialu Gossip Girl itd. Co ciekawe, magazyn Rolling Stone umieścił go na liście 15 Best Whistling Songs of All Time. Znowu odchodzę od tematu, grr!!

El Camino jest siódmym albumem grupy. W zależności czy zajrzymy do słownika włosko-polskiego czy hiszpańsko-polskiego tytuł oznacza komin lub droga. Stawiam, że chodzi o drogę (wnioskując po samochodzie na okładce, którym, notabene, jest Chevrolet El Camino). Płyta od razu zadebiutowała na pozycji 2. na liście Billboard 200 (taka tam lista sprzedaży albumów w USA) i w ciągu tygodnia sprzedała się w liczbie 206 tys. w samych Stanach. Patrick Carney (perkusista) twierdzi, że sukces poprzedniej płyty miał duży wpływ na powstawanie El Camino, ponieważ zespół był pod wielkim wrażeniem swojego sukcesu, tego jak ludzie zwracają na nich uwagę i jak dużo koncertów dają. To właśnie jest powód, dla którego utwory z tej płyty są takie szybkie, lecz praca nad nimi była o wiele bardziej relaksująca w porównaniu do Brothers. 

Pierwszym singlem wydanym z płyty jest Lonely Boyktóry ukazał się 2 miesiące przed płytą. Często słyszy się o The Black Keys, że reprezentują gatunek starego, dobrego rock and rolla.  Nawet broda Dana jest jakaś taka... rock'n'rollowa! Dużo jej w teledysku do Gold On The Ceiling, który obrazuje też dużą popularność zespołu (bilety na koncert The Black Keys na Madison Square Garden zostały wyprzedane w 15 minut!). Podoba mi się ten klip, co w sumie jest jakimś wyjątkiem, bo raczej nie lubię chodzenia na łatwiznę i wstawiania po prostu nagrania z koncertu i podkładania do niego ścieżki z albumu.

Płyta warta jest tego, by spędzać z nią każdorazowo 38 minut. Zespół godny podziwu za swój upór w dążeniu do kariery, wielu po drodze by się poddało. Mimo tego, że płyta ukazała się w grudniu 2011 niektórzy odważyli się nazwać ją najlepszą płytą roku. Ja wolę Brothers, ale to pewnie przez miłość do Tighten Up :)

sobota, 11 lutego 2012

the best of Sting


Coś dla fanów Stinga - The Best of 25 Years. Prawdę powiedziawszy lubię tego typu albumy, szczególnie, gdy artystę dopiero poznaję i chcę dowiedzieć się przekrojowo o jego twórczości oraz jednoznacznie się określić - lubię czy nie lubię. Oczywiście Stinga znam już sporo czasu, bo kto by go nie znał. Zazdroszczę tym, którzy będą mogli widzieć i słyszeć go na żywo na koncertach 15 i 16 lutego w Warszawie z okazji Back to Bass Tour. W tamtym roku Sting odwiedził nas wraz z orkiestrą symfoniczną. Mam nadzieję, że uda mi się go jeszcze zobaczyć na scenie, mimo, że skończy w tym roku 61 lat.

Box set składa się z 2 płyt z nagraniami oraz 1 DVD. Bardzo fajne jest, że piosenki ułożone są w porządku chronologicznym, czyli najpierw 3 utwory z The Dream of Blue Turtles (1985) i tak dalej. Polecam szczególnie teledysk to Love is the Seventh Wave, szczególnie dla wszystkich tych, którzy przyzwyczajeni są do nowych technologii w klipach. Zalatuje reggae, co nie? Następnie ...Nothing Like The Sun wraz z, według mnie oczywiście, największym przebojem Stinga Englishman in New York. Dla porównania polecam wersję symfoniczną z klarnetem zamiast saksofonu, niestety nie ma żadnego dostępnego linku na YouTube. Z tej samej płyty jest też Fragile. Przeskakujemy utwory z The Soul Cages (album wydany po śmierci rodziców Stinga) i natrafiamy na przepiękne Fields of Gold, tym samym jesteśmy w latach 90.

Album Ten Summoner's Tales (przypominam, że Sumner to nazwisko Stinga) słynie jeszcze z jednego przeboju, jakim jest Shape of My Heart. Niestety The Best of... nie zawiera It's Probably Me, które Sting nagrał wraz z Erikiem Claptonem. No ale może to zbyt komercyjna kompilacja, która miała chyba na celu przypomnienie o Stingu, bo przecież już kilka takich albumów wydał. Jesteśmy już w roku 1999 (pozwoliłam sobie pominąć Mercury Falling), gdy wychodzi Brand New Day oraz sztandarowe Desert Rose. Jak już jesteśmy przy tym utworze to zalinkuję także wykonanie Kacpra Sikory, zwycięzcy Mam Talent - link. Na płycie The Best of znajdują się jeszcze dwa utwory z Sacred Love (w tym zremiksowane Send Your Love), a następnie wykonania live.

Jak dla mnie zdecydowanie brakuje utworów z Symphonicities, możliwe, że to przez to, że zawiera także utwory jeszcze z okresu The Police. Nie ma także kolęd, ale to nie dziwi. Hmm... nie wiem czy jest to spowodowane tym, że znałam już wcześniej utwory Stinga, ale płyta mi się średnio spodobała. Raczej uśmiechnęłam się do niej, gdy zobaczyłam ją na półce i odnotowałam w głowie, że posłucham dzisiaj Stinga. Wracam do słuchania, Wam też polecam, Sting dobry na wszystko :)

wtorek, 7 lutego 2012

folkowa perełka!


Zaczęło się od Little Talks. Jedyne co oficjalnie wydali na YouTubie. Kilka odsłuchań and I'm totally in love! Nie pamiętam jak dokładnie ich znalazłam, w każdym razie uwielbiam spędzać godziny słuchając muzyki i trafiać na takie perełki. Jeden z komentarzy pod klipem brzmiał następująco (po przetłumaczeniu na polski, fuck yeah): "Mumford and Sons spotyka Edward Sharpe and The Magnetic Zeros". Mumford and Sons jak najbardziej znamy, na drugi zespół przyjdzie czas później, ale dla dociekliwych link do Home. Sielanka, o której wielu marzy, czyż nie?

Znowu muszę popisać się angielskim, ponieważ na polskiej Wikipedii nie ma słowa o zespole. No dobrze, coś tam potrafię, dam radę, to nie fizyka. Of Monsters and Men pochodzi z Islandii i w 2010 wygrał konkurs o interesującej (i na pewno pięknie brzmiącej) nazwie Músíktilraunir. W każdym razie jest to konkurs dla różnych zespołów, może takie coś jak nasze Must Be The Music. Tylko muzyka emitowane na Polsacie. Z Wikipedii dowiadujemy się jeszcze, że USA oszalało na ich punkcie i wspomniano o nich w Rolling Stones Magazine. Pierwszą płytę wydali we wrześniu 2011. Coś długo im zajęło w takim razie nakręcenie teledysku (jakże psychodelicznego, jak to określiła bliska mi osoba), ale może w tym czasie dużo koncertowali. Facebooka zespołu (zachęcam do polubienia!) wiemy tyle, że zespół składa się z 6 osób - jednej kobiety i pięciu mężczyzn. Kobieta oczywiście wokal, razem z nią któryś z panów. Z oficjalnej strony zespołu dowiaduje się tylko o trasie koncertowej po USA i Kanadzie, więc nic ciekawego dla mnie, nie mam wizy nawet. 

No to może zacznę od tego co udało mi się znaleźć na YouTubie. Oni mają naprawdę świetne folkowe brzmienie, a co najważniejsze nie dają dupy na żywo, tutaj dowód - Sloom (wtedy jeszcze Untitled). The sea said goodbye to the shore... I w ciągu jednej sekundy jestem na plaży, jest mi ciepło i nie przejmuję się niczym. Nanna i Ragnar tworzą idealne połączenie damskiego wokalu z męskim. Jestem bardzo ciekawa jak zespół będzie się rozwijał dalej. Oprócz tego jest to idealny przykład jak można zawojować świat wygrywając konkurs talentów ;) Jeszcze kilka linków dla Was: Love Love Love (ta dziewczyna jest śliczna!) i może na koniec, hm... Dirty Paws

Interesujące jest to, że folk coraz bardziej zwiększa swoje znaczenie na rynku muzycznym. Czyżbyśmy byli zmęczeni elektroniką, popem i tym podobne? Nie wiem co jest tego przyczyną, ale mimo dużych podobieństw do innych zespołów (a nawet bardzo dużych do wspomnianego Edward Sharpe and The Magnetic Zeros), Of Monsters and Men odnoszą duży sukces. Trzymamy kciuki, słuchamy i się zachwycamy!

niedziela, 5 lutego 2012

niewinne kłamstewka


Muah, ciut się rozleniwiłam. Przez ten czas na szczęście muzyka nie pozostawała mi obojętna, mam nawet jedno nowe odkrycie, którym się delektuję ile mogę. Na pewno u wszystkich Was zimno i śnieg (lub inne opady), co w sumie nie ma znaczenia dla tego posta, bo żadnej muzyki, która przybliży Wam wiosnę lub lato na dzisiaj nie proponuję. Dzisiaj White Lies. Zespół jako taki istnieje od roku 2005, ale do 2007 funkcjonował pod nazwą Fear of Flying. Cytuję z Wikipedii: "Pytani o swoją nazwę, odpowiadają, że wybrali ją dlatego, że niewinne kłamstwa są takie powszechne, ale jednak trochę mroczne i to są określenia jakimi postrzegają siebie". Jednego możemy być pewni - to, że kłamstewka są powszechne, nie spowodowało tak dużej popularności zespołu. Na to zapracowali sobie sami.

White Lies to kolejny zespół, który najpierw podbił serca publiczności grając na festiwalach i koncertach, a dopiero potem wydając płytę. W 2009 roku zagrali także w Polsce na festiwalu Heineken Open'er w Gdyni. Płyta To Lose My Life... została wydana 19 stycznia i od razu znalazła się na pierwszym miejscu UK Albums Chart. Pierwszym singlem promującym płytę jest utwór tytułowy - To Lose My Life. Osoby, które pamiętają jeszcze twórczość Fear of Flying (Three's a Crowd) basem nie są zdziwione, za to brzmieniem wokalisty - jak najbardziej. Następnie ukazała się Unfinished Business (a tutaj link do coveru Mumford and Sons). Jak dla mnie cover zdecydowanie lepszy :) Za to Farewell to the Fairground nie pobije już nic. Patrząc z perspektywy zespołu można ten utwór uznać za swoiste pożegnanie z przeszłością.

Mam wrażenie, że Harry McVeigh, wokalista, przeszedł mutację od Fear of Flying i teraz brzmi o wiele bardziej męsko i intrygująco. Nie dziwię się porównaniom do wokalu Paula Banksa z Interpolu. Mimo podobieństw grupie udało się wybić na rynku muzycznym i dziś na swoim koncie mają dwie płyty. Druga została wydana w 2011 roku i nosi tytuł Ritual

White Lies to zespół, który musiał zaczekać, aby znaleźć sobie miejsce u mnie w sercu i oczywiście znalazł należyte. Wielką fanką nie jestem, ale jest to na pewno interesujący zespół dla wszystkich miłośników indie rocka. Taka mała ciekawostka na koniec: cover White Lies utworu Kany'ego Westa Love Lockdown - link