niedziela, 8 lipca 2012

HOF 2012 - dzień pierwszy


Heineken Open'er Festival - to mam na myśli pisząc "HOF" w tytule. Jak widać na zdjęciu (z koncertu Coldplay z tamtego roku) trwał on przez ostatnie dni (a w sumie nadal trwa, gdy piszę te słowa). Udało mi się uzyskać dni wolne, aby, jak to obiecałam swojemu chłopakowi, "havingować fan". Pierwszego dnia byłam na największej ilości koncertów, bo aż na siedmiu! Na niektórych tylko chwilę, na niektórych od początku do końca.

Pierwszym był występ zespołu Fisz Emade o godzinie 18 na Scenie Głównej. Kiedyś byłam już na ich koncercie przy okazji juwenaliów, to nie mój typ muzyki, ale postałam, poszerzyłam trochę swoje horyzonty.   Nie zostałyśmy z moją współtowarzyszka Natalią do końca, ponieważ musiałyśmy spotkać się z jej kuzynką Anią. Poszłyśmy we trójkę pod Scenę World, by posłuchać na siedząco muzyki reagge, czyli Soji. Podładowawszy baterie wafelkami, za moją namową, ruszyłyśmy z powrotem na Główną by zobaczyć The Kills. Ani Nana, ani Ania nie znały tego zespołu, ja przyznam się, że pobieżnie, najnowszą płytę w ogóle przegapiłam. Alison i Jamie to świetny duet, a ona świetnie się rusza i zachowuje na scenie. Do tego nowy kolor włosów, który spowodował, że wyglądała bardziej wesoło. Koncert trwał, jak dla mnie, krótko, bo jakąś godzinę z minutami. Zespół nie wrócił na bis. Usłyszałam Tape Song, Black Balloon i The Last Goodbye (z tych, które bardziej znałam).

Godzina przerwy przed Bjork, która była tym razem dla mnie wielką nowością i niespodzianką. Przed wyjściem tego dnia z domu słuchałam trochę jej playlisty na YT i szczególnie spodobało mi się Hunter, które zresztą było drugą piosenką na koncercie. Nie można było robić zdjęć, ani nagrywać. To znaczy, przed koncertem pojawił się komunikat na telebimach, że artystka sobie tego nie życzy, bo ją to rozprasza i woli, żebyśmy skupili się na przeżywaniu jej występu niż nagrywaniu go, ale suma summarum wyszło, że był zakas fotografowania i nagrywania. Ja i tak bym tego nie robiła, szkoda koncertu. Jeśli ktoś stał dalej od sceny to nie miał szczęścia widzieć co się dzieje na scenie - na telebimach i ekranach wyświetlane były wizualizacje do piosenek, może ze trzy ich nie miały i wtedy pokazywali Bjork i jej chór. Koncert miał bardzo podniosły klimat według mnie, scenografią była atrapa organów w miniaturce, wspomniany chórek miał na sobie złote i niebieskie szaty (dosłownie) i wyglądał jak z buddyjskiej świątyni. Sama Bjork miała furę czerwonych włosów jak na okładce płyty Biophilia i niebieską sukienkę. Tak jak powiedziałam panu z kamerą i mikrofonem, zostałam pozytywnie zaskoczona i zmiażdżona przez ten koncert. Można powiedzieć, że wpadłam w trans, właśnie dzięki tym wizualizacjom, nie odrywałam wzroku od sceny i wydawało mi się, że jestem zupełnie gdzieś indziej. Nie wiem czy słuchając jej w domu będę miała te same odczucia, ale występ pozytywnie mnie zaskoczył i zachęcił do dalszych eksploracji jej dyskografii.

Następnie pobiegłyśmy, jeśli można tak powiedzieć o brodzeniu w błocie, do Sceny Namiotowej, by zobaczyć usłyszeć ostatnie utwory w wykonaniu The Ting Tings. Akurat trafiło się That's Not My Name i Shut Up and Let Me Go. Potem znów odpoczywałyśmy, zamiast Ani dołączyła do nas Marta, na New Order, które niespecjalnie nas pociągnęło, więc zaproponowałam Wiz Khalifa na Scenie World. W sumie trochę było z tego śmiechu, pośpiewałam co znałam (Payphone Maroon 5) i poszłyśmy spać do namiotu. To była moje pierwsza noc pod namiotem w życiu, więc ciekawie :) Mogłabym jeszcze pisać o innych, dookoła Open'erowych sprawach, ale kogo to interesuje. Zapraszam na moje relacje z pozostałych trzech dni już wkrótce!