środa, 24 lipca 2013

HOF 2013 - dzień czwarty


Coś mi długo schodzi relacja z tego festiwalu :) Jednak wakacje mają w sobie wiele nieodpartych uroków, z których chce się skorzystać po ciężkim roku akademickim. Już zabieram się do pisania! Dzień czwarty - oficjalne zakończenie festiwalu, także musiało być głośno i z rozmachem. Dlatego też line-up przewidywał na ten dzień największą (jak dla mnie) gwiazdę tego festiwalu - Kings of Leon! Ostatnio grali u nas w 2009, także przez te 4 lata zdążyliśmy się stęsknić.



Ale za nim nastąpiła 22 zdążyłam jeszcze zobaczyć kilka koncertów. Na festiwal wybrałam się dość wcześnie, na miejscu byłam ok. 17. Także spokojnie zdążyłam pogadać się z moją kuzynką, która pracowała w namiocie Tymbarka (dobra alternatywa do wody dla osób, które nie lubią pić piwa i napojów gazowanych). Była ładna pogoda, w niczym nie przypominało to Open'era z tamtego roku. Naprawdę, w tym roku słońce nas rozpieszczało. Usiadłam sobie na trawie, aby posłuchać koncertu Everything Everything. Maciek mi mówił, że odkrył ich niedawno, ale że mu się spodobali i poleca pójść. Ironią jest to, że jego nie było ze mną na tym koncercie! ;-) Jako koncert "rozgrzewkowy" zespół dał sobie radę, ludzie się bawili i przyjemnie się słuchało.

Po 40 minutach przeszłam kawałek do sceny obok - Alter Space. Trochę źle odczytałam line-up i spodziewałam się, że koncert Fismolla zacznie się o 19, a nie o 19:30. No nic, nie szkodzi. Posiedziałam sobie 50 minut na zakurzonej podłodze ;-) Niestety, zrobił się taki tłum, że zmuszeni byliśmy wstać. A następnie, uwaga uwaga, na scenę wszedł Arek i zaproponował, żebyśmy sobie usiedli. O rany, ledwo się mieściliśmy, po czym znowu jakimś trafem wstaliśmy. Także koncert był wzbogacony o gimnastykę dla widzów. Nie mogę uwierzyć, że ten chłopak jest młodszy niż ja! Widać było, że on i zespół czują jeszcze tą tremę związaną z występowaniem na żywo, ale potem wzięli się w garść i poszło. Wizualnie nie pasuje do reszty zespołu basista, wygląda jak przerośnięte dziecko żywiące się jedynie w McDonaldzie. Będąc pod samą sceną w namiocie, znowu po jakimś czasie (40 minut?) zdecydowałam się wyjść. Zrobiło się strasznie duszno, co przy astmie nie jest korzystne. Miałam czas do 22, także wraz z Anią i Maćkiem chodziliśmy sobie po różnych namiotach, ja nawet trafiłam na jakiś czas do kina.

Zbiórka o 21 standardowo w namiocie Trójki, łyk piwa, kilka frytek na głód i czas iść pod scenę. Albo kto jak chciał, bo ja wolałam stać w tym drugim sektorze. W krótkim czasie zrobiło się tak gęsto, że ledwo widziałam billboard. Na szczęście w trakcie koncertu udało się znaleźć wygodne miejsce dla siebie i nawet widziałam głowę Caleba :) Jeszcze z kwestii organizacyjnych, to potem okazało się, że tak wiele osób chciało dostać się pod scenę od boku, że ludzie musieli być wyciągani do strefy technicznej, a stamtąd przechodzić do dalszego sektoru. Oprócz tego, nawinął się jeszcze w moje okolice jakiś pijany koleś, ale okazał się niegroźny.

Co do samego koncertu... Nie wiem od czego zacząć, bo był wspaniały. Spełnienie moich marzeń koncertowych. Śpiewałam razem z tłumem ile sił w płucach, później okazały się przydatne moje tabletki na gardło na zmęczone struny głosowe :) Grupa zeszła ze sceny bez zaśpiewania Sex on Fire, ale szybko okazało się, że zaraz wrócą na bis :) Załączam link do wykonania open'erowego, nagłośnieniowcy byli zmuszeni podgłośnić troszkę wokal Caleba, bo totalnie go zakrzyczeliśmy :) Mam ciarki na rękach, gdy tego słucham - fantastyczne przeżycie. Czułam wtedy, że cały ten tłum jest jednością, wszyscy śpiewali jednym głosem a ja razem z nimi. Dodatkowo po koncercie na Twitterze Nathana ukazał się wpis zapowiadający powrót zespołu, może tym razem na występ w ramach trasy? :) Podczas Be Somebody pociekły mi łzy po policzkach. Naprawdę, wspaniały koncert, kto nie był niech żałuje! Wojtek załapał się na kilka telefonów ode mnie, więc co nieco słyszał :)

Po Kings Of Leon udało mi się przedostać jeszcze bliżej sceny, żeby w spokoju poczekać na koncert Greenwooda. Maciek i Ania pobiegli na Davendrę Banhart do Sceny Namiotowej i udało im się usłyszeć jedną piosenkę :P Widok, który zostawił za sobą tłum był rozśmieszający - gdzieniegdzie leżały porzucone samotne kalosze i buty, niektórzy chodzili i krzyczeli "czy widział ktoś ..." z nadzieją, że uda im się coś znaleźć. Przez chwilę porozmawiałam z jakąś podekscytowaną dziewczyną, która pierwszy raz była na festiwalu. I tak jakoś zleciał czas do 15 po północy, gdy na scenę wyszedł Mikołaj Ziółkowski i zapowiedział ostatnie występy tegorocznej edycji festiwalu. A na Scenie Głównej zostały jeszcze dwa - Jonny Greenwood, a zaraz po nim Steve Reich z orkiestrą. Tutaj możecie obejrzeć cały występ Greenwooda. Dodam, że było to jego trzecie wykonanie tego utworu w historii, także wszyscy czuliśmy się wyjątkowi. Podczas występu Reicha na telebimach były wyświetlane filmy, które udało się nagrać zespołowi AlterArtu i już można było trochę powspominać minione cztery dni. Nie zostałam do końca, bo zrobiło się dość zimno, a Maciek był ubrany bardzo lekko.

To był piękny dzień. W ogóle nieporównywalny do zeszłorocznego czwartego dnia festiwalu! Uch... i dobrze! :)