czwartek, 11 czerwca 2015

#USA: jestem na miejscu!


Cześć!

Dotarłam!!! Jestem w Południowej Karolinie :-) Podróż nie była wcale taka zła, zniosłam wszystko o wiele lepiej niż sądziłam. Bardzo cieszę się, że ostatnie dwa dni przed wylotem spędziłam w Poznaniu i Warszawie. Powiedzmy, że stopniowo przygotowywałam się do dłuższej rozłąki z domem i rodziną ;-)

Lot do Berlina był krótki, od razu po wejściu na pokład malutkiego Bombardiera (pierwszy raz leciałam samolotem z napędem śmigłowym) zamknęłam oczy i ucięłam sobie drzemkę. Potem okazało się, że była to dobra decyzja. Co do podróży miałam dwie obawy: że zgubię się na lotnisku w Berlinie i nie zdążę na lot do Nowego Jorku, a także że mój bagaż się gdzieś zapodzieje. Ani jedno ani drugie się nie spełniło na szczęście.

Wchodząc do samolotu w Berlinie naszła mnie głupia myśl... "A co by było gdyby ktoś siedział na moim miejscu...?" Oczywiście zaraz się poprawiłam, że to niemożliwie, bo każdy ma swoje miejsce. Nie uwierzycie w moje "szczęście", ale na moje miejsce było zajęte! Pewien Amerykanin miał nadzieję, że nikt nie przyjdzie i będzie mógł siedzieć ze swoim kolegą, bo nie poprosili o miejsca obok siebie. Szczęście w "nieszczęściu" tym sposobem zaczęliśmy rozmawiać i poznałam swojego towarzysza tej dziewięciogodzinnej podróży. Jedzenie na pokładzie oceniam pół na pół - obiad był w porządku, kolacja była średnia, żeby nie powiedzieć słaba. Obejrzałam dwa filmy, słuchałam muzyki, rozglądałam się dookoła, ale... nie mogłam zasnąć! Gdy już próbowałam, to ciągle ktoś mnie szturchał bo siedziałam przy przejściu, a ostatecznie porzuciłam tą próbę, gdy poduszka wypadła mi spod głowy.

Kontrolę paszportową przeszłam bez problemu. Chociaż celnik zrobił śmieszną, zdziwioną minę gdy spojrzał na mnie, w krótkich włosach od zeszłego piątku i okularach, i na moje zdjęcie w paszporcie. Nie uwierzycie, ale miałam problem z wydostaniem się z lotniska. Aby pojechać autobusem gdziekolwiek trzeba posiadać Metro Card. Tak się stało, że nigdzie nie mogłam jej kupić... Próbowałam na trzech terminalach (lotnisko JFK ma ich 8, pomiędzy nimi poruszałam się pociągiem AirTrain). Gdzieś udało mi się rozmienić 3 dolary na ćwierćdolarówki i tak zapłacić za przejazd. Gdy wsiadałam do autobusu była 18:40, a z samolotu wysiadłam jakoś o 16 ;-) Już nie wspominając, że "uciekło" mi 6 godzin, ale byłam na tyle podekscytowana, że zmęczenie jeszcze nie dawało mi się we znaki.

W Nowym Jorku musiałam spędzić noc, ponieważ lot do Południowej Karoliny miałam następnego dnia o 7 rano. Miałam do wyboru trzy opcje: spać na lotnisku, poszukać jakiegoś hostelu albo... użyć Couchsurfingu! Zdecydowałam się na to ostatnie. Pojechałam do Queens, dzielnica średnia, ale przynajmniej blisko do lotniska, a to było dla mnie najważniejsze. Wyglądało to niespecjalnie, sami zobaczcie.


Praktycznie sami Afroamerykanie i Hindusi. Śmieszne było to, że ludzie słuchają tam muzyki na cały regulator przy otwartych oknach. Zdecydowanie za dużo używają też klaksonów. Musiałam chwilę poczekać na swojego hosta na przystanku i czułam się jak atrakcja turystyczna, wszyscy na mnie zerkali mniej lub bardziej dyskretnie. 

Kevin okazał się być całkiem spoko, chociaż ja już byłam bardzo zmęczona gdy weszłam do jego mieszkania. Praktycznie mogłam od razu położyć się spać... Nie wiem więc czy mnie bardzo polubił, bo naprawdę zamulałam. Ostatecznie poszłam spać po 23 i miałam przed sobą niecałe 4 godziny bardzo niespokojnego snu... No niestety, sen nie był moim przyjacielem w poniedziałek ;-)

Dalszą część historii opowiem w następnym poście, bo wtorek był mega dniem i dużo się działo. Południowa Karolina była dobrym wyborem, czuję się tu świetnie i naprawdę jest pięknie! Tymczasem ja idę spać, a Wy pewnie będzie to czytać rano :-)