sobota, 14 listopada 2015

bieber fever


Dobra, sama nie mogę w to uwierzyć, że Justin Bieber "namówił" mnie do powrócenia do użytkowania bloga w sposób, w jaki pierwotnie zamierzałam ^^

Niestety, wokół takie wydawnictwa nie da się przejść obojętnie. Dziwię się sobie mocno, ale dopadło mnie to choróbsko... BIEBER FEVER! Moja siostra się ze mnie śmieje, ale co poradzę? Zwariowałam!

środa, 9 września 2015

#USA: kilka lekcji

Cześć po długiej przerwie!

Szkoła zaczęła się tutaj już ponad 2 tygodnie temu, w Polsce już też wszyscy siedzą w szkolnych ławkach i przygotowują się pilnie do matury - w tym miejscu pozwolę sobie pozdrowić swoją siostrę :-)

Ale, ale, dobrze wiemy, że najwięcej uczymy się poza szkolnymi murami :-)


środa, 19 sierpnia 2015

#USA: moja amerykańska rodzina


O rany, ale ten czas leci. Na szczęście nie tylko mi - Ani i Tomkowi też. Polecam poczytać co tam u nich :-)

Co tam u mnie? Aktualnie jestem u siebie w domu, co zdarza mi się coraz rzadziej i pada deszcz. Prawdę mówiąc jest to główna przyczyna, dla której właśnie piszę te słowa. Plany były inne. Miałam iść na plażę i pracować nad swoją opalenizną, bo czuję się jak klaun za każdym razem gdy muszę zdjąć koszulkę. Ech, praca na świeżym powietrzu...

3 odcienie Izy, ale na pewno można by rozróżnić więcej ;-)

Moja amerykańska rodzina

Gdzie spędzam czas jak nie jestem w domu lub w pracy? Z DJem, to wiecie. Po drodze dołączył też pies - Buddy :-) A od ostatniego wtorku też z DJa rodzicami!


O Buddym już trochę pisałam ostatnio. Jest bardzo wierny DJowi i jest o niego zazdrosny bo kiedy tylko może próbuje "odepchnąć" mnie od niego :D

Tata DJa jest spoko gościem, ale strasznie dużo pracuje. Myrtle Beach jest typowo sezonową miejscowością, więc raz jest dużo pracy, raz nie ma prawie wcale. Z tego powodu pracuje on na dwa etaty śpiąc jakieś 2-3 godziny dziennie. Jak on to robi? Nie mam pojęcia. Gdy o to zapytałam, usłyszałam w odpowiedzi: I have big bills to pay. Tata DJa pracuje jako kucharz - manager w hotelu i pizzerii, więc często przynosi nam coś dobrego około 24:30. Wiem, wiem, nocne podjadanie jest równią pochyłą do bycia grubasem, ale moje życie tutaj nie przypomina pod żadnym względem mojego życia w Polsce. Grubasem nie jestem, ale czasami tęskni mi się za siłownią i domowym jedzeniem ;-)

Mama DJa na początku nie wydawała mi się osobą, z którą chciałabym spędzać czas. Myślałam o niej creep, ponieważ jednego wieczoru, gdy DJ wraz ze swoimi siostrzenicami byli u nas w parku z okazji ich urodzin, próbowała zrobić mi i DJowi zdjęcie ukradkiem. Dziwne, co nie? Tydzień temu pierwszy raz wyszliśmy na wspólny obiad do Burro Loco - meksykańskiej restauracji z Happy Hour codziennie od 16 do 19 :D


Po dwóch dzbankach Margharity, dwóch pizzach, skrzydełkach i nadziewanych jalapenos, w których się zakochałam, przekonałam się do mamy DJa też ;-) Ona pracuje w sklepie z butami, więc mam dwie nowe pary butów po 40% obniżce :D

Jeśli tylko mogę, spędzam swój czas wolny z DJem. Brzmi nudno? O nic bardziej mylnego!


Moja mama powiedziała, że nigdy nie widziała mnie tak przerażonej i że tak właśnie wyobraża sobie ludzi, którzy są na podkładzie samolotu, który spada... Przyznam szczerze, że bardziej bałam się przeciążenia 5G, które na mnie oddziaływało niż wysokości ;-) Jak widzicie, widoki były piękne, cieszę się, że odważyłam się otworzyć oczy w połowie :D

DJ za moją namową kupił grę The Witcher III: Wild Hunt na Playstation 4, także znowu mam okazję zakochać się w świecie Sapkowskiego :-) Poprzednio, gdy czytałam Sagę o Wiedźminie tak się wciągnęłam, że zapomniałam przesiąść się w Malborku i wylądowałam na totalnym zadupiu :P Muszę poprosić go o zdjęcie, które zrobił gdy grałam. Wstyd przyznać, ale wychodzi ze mnie nerd ;-)

Niedziela była ostatnim dniem pracy DJa i z tej okazji zorganizowałam małą niespodziankę. Z dumą przyznaję, że bardzo się udała :-) Najpierw przygotowałam plakat z napisem THANK YOU, DJ! i poprosiłam znajomych z pracy, aby się na nim podpisali i zostawili kilka słów od siebie. Wyszło genialnie :-) W sekrecie też utrzymywałam spotkanie na plaży, gdzie razem wręczyliśmy DJowi plakat i powiedzieliśmy senk ju :-)


Naprawdę, mam wrażenie, że czas płynie tu zdecydowanie szybciej ;-) Trzymajcie się i do następnego! 

sobota, 8 sierpnia 2015

#USA: piątek siódmego


Cześć!

Dzisiaj dość nietypowo, bo chcę Wam opowiedzieć "tylko" o jednym dniu. Wydaje mi się, że był całkiem szalony, więc jak spiszę co się wczoraj działo to będę miała do czego wracać :-)

Noc z czwartku na piątek spędzałam u DJa w domu. DJ ma psa, mieszaninę pudla i cocker spaniela, który nazywa się Buddy. Jest już trochę starszy, ale mimo wszystko lubi się ze mną trochę pobawić :-) Sama tęsknię za swoim psem, także bardzo się cieszę za każdym razem, gdy mogę go zobaczyć.
Mój piątkowy poranek zaczął się od tego, że Buddy dosłownie skakał po mnie i DJu, aby nas obudzić. Nie udało mu się (niestety) z DJem; prawdę mówiąc, można by rozpętać wojnę obok niego i by się nie obudził. Także szybko wstałam i wyszłam z Buddym na mały spacer :-)

Pracę zaczynaliśmy dopiero o 18, więc zdecydowaliśmy się, że "z rana" (czyt. o 14) pójdziemy na małe zakupy. Teraz w Stanach jest Tax Free Weekend, ponieważ w następnym tygodniu zaczyna się szkoła. DJ jest (według mnie) małym zakupoholikiem, ja za to bardzo ostrożnie podchodziłam do zakupów. A przynajmniej do pierwszego zakupu ;-P
Mojej siostrze obiecałam przywieźć coś ze Stanów i pomyślałam, że świece od Yankee Candle będą dobrym pomysłem. W Polsce są bardzo drogie, tutaj cena jest, powiedzmy, do zniesienia.

Po wybraniu świecy dla mojej siostry i dla mnie poszłam do kasy i usłyszałam zdanie, które doprowadza do szaleństwa myślę każdą dziewczynę: BUY 2 GET 2 FREE! Dodatkowo tutaj też obowiązywał Tax Free Weekend, więc ze sklepu wyszłam z 4 dużymi świecami za 55$. Poziom szczęścia: niebo!
Małe problemy na początku nie zrujnowały efektu końcowego - moje imię poprawnie napisane!

W takim oto stanie "30 cm ponad chodnikami" poszłam do pracy. Mimo tego, że pracowałam pojedynczą zmianę mam do opowiedzenia aż trzy historyjki :-)

Podchodzi pan z dwójką dzieci. Dzieci standardowo nie udało mi się "złapać" przy bramce i pobiegły wsiadać na motocykle. Skanuję kartę trzymaną przez ojca i wydarza się najgorszy scenariusz... karta jest już pusta. Grzecznym tonem mówię, że dzieci nie mogą jechać, ponieważ nie mają wystarczającej liczby biletów. Ojciec bardzo się na mnie zdenerwował i mówi, że on przecież kupił 8 biletów i dopiero byli na jednym ridzie. Ktoś na Little Pirate musiał zrobić coś źle i zeskanował dużo biletów. Sprawdzam historię, bilety zeskanowane poprawnie, jednocześnie widzę, że było ich na karcie tylko 4. Nadal jestem oazą spokoju i tłumaczę, że na karcie nie było 8 biletów, tylko 4. Tłumaczę, że zapewne zapłacił 8 dolarów za 4 bilety, ponieważ 1 bilet kosztuje 2 dolary. Pan do mnie, już mocno zdenerwowany, że może pokazać mi rachunek i żebym wezwała managera, bo ktoś tutaj na pewno go okradł. Na rachunku oczywiście jak wół napisane, że bilety kupione były 4. Dodatkowo matka dzieci dołączyła do "mojej strony" i przyznała mi rację. Tym oto magicznym dotknięciem różdżki owy pan ze stanu bardzo zdenerwowanego przeszedł w stan "oh, I'm sorry, I'm gonna go buy some more".
Mój komentarz? Ech, Amerykanie.

Tak Wam chciałam przybliżyć z czym musimy się borykać każdego dnia ;-)

Czas płynął mi szybko, po drodze trochę padało i zapomniałam włączyć światła na swoim ride. Wczoraj supervisorem na East Park była Ally, którą średnio lubię, bo potrafi być prawdziwą Very Bitch Mother. Otóż na Motorcyles są dwa poziomy włączania świateł; zazwyczaj używamy tylko jednego, bo ten drugi włącza też klaksony, które są po prostu nie do zniesienia. A na pewno ja ich nie znoszę i nie wyobrażam sobie pracować w takim hałasie przez 5 godzin. Ally zamiast powiedzieć mi, żebym włączyła światła, zrobiła to sama i... włączyła też klaksony. Fuck you Ally. Na szczęście w pobliżu znajdowała się Saltanat, która wczoraj dawała przerwy, więc poprosiłam ją, aby udawała, że jest managerem i je wyłączyła :D
Wiadomo, dzieci jak to dzieci. Widzą, że jest jakiś przycisk, ale gdy go użyją to nie działa i wywiązuje się między nami taka oto typowa konwersacja.

D(ziecko): Przepraszam, a do czego służy ten przycisk?
J(a): Ten przycisk nie działa.
D: A do czego kiedyś służył?
J: To chyba był klakson, ale nie jestem pewna. To nigdy nie działało.

#devilinsideme #believeme #it'sforyourowngood #whitelies

Tak, tak. Ta praca zmusza nas do kłamania :-P

Wczoraj też po raz pierwszy moimi klientami była rodzina, w której matka przyszła w pidżamie. Tak, w pidżamie. Była jakaś 22, ale jestem pewna, że spędziła w niej cały dzień. Dziecko było urocze i mówiło za każdym razem "again, again", więc spędzili trochę czasu ze mną. Pani mama też była bardzo dla mnie miła, nawet trochę pogadałyśmy, ale za każdym razem gdy na nią patrzyłam musiałam powstrzymywać się od śmiechu. Tak, Amerykanie don't care.

A, wczoraj też poznałam nowy sposób na powiedzenie, że ma się ochotę na "again":
"Excuse me, can I go uno mas?"
;-)

Dobra, w końcu. 23:15, przykładam swój palec i sensora i robię clock out. Koniec dnia, teraz tylko wybrać pieniądze z bankomatu i szybciutko do domu. Ale przecież dzień się jeszcze nie skończył ;-)

Padłam ofiarą autokorekty na Snapchacie, ale zdjęcie zrobione chwilę po wyjściu z pracy - jak widzicie jestem cała happy :-)
Poszłam do Caterpillar, bo tam pracuje DJ i zawsze zamykają ostatni, więc musiałam chwilę na niego poczekać. Gdy już jesteśmy razem mówi mi, że musi pomóc Tay, ponieważ zatrzasnęła swoje kluczyki do samochodu w bagażniku... Hmmm, sounds like Tay.
Idziemy na parking, na którym o tej porze jest już prawie pusto. Od razu można dostrzec samochód, przy którym kręci się z 7 osób. Myślę, że w kulminacyjnym momencie, gdy było razem z nami 4 naszych managerów, dobijaliśmy do 15 osób. Nie zrobiłam żadnego zdjęcia, bo aktywnie uczestniczyłam w ratowaniu samochodu Tay (w którym jestem co noc i mam wrażenie, że najlepsze rzeczy dzieją się właśnie w nim :D). Jeden z pracowników na Broadway nam pomógł i około 00:30 akcja zakończyła się sukcesem :-)

Gdy wróciłam do domu, byłam cała w emocjach po takim dniu. Jak widzicie, codziennie dzieje się tu coś ciekawego, a ja po prostu musiałam to spisać :-)

Lecę szykować się do pracy, ciekawe co dzisiaj się wydarzy!

środa, 5 sierpnia 2015

#USA: jak mi się pracuje?


Cześć!

Dzisiaj trochę o moim miejscu pracy, czyli Pavilion Park :-)

Jak pewnie wiecie z poprzednich wpisów pracuję w parku rozrywki na stanowisku ride operator. Ale, ale... To nie tak miało być! Właśnie. Przyszłam do pracy pierwszego dnia i okazało się, że rzeczywistość a kontrakt różnią się od siebie. Po pierwsze, inne stanowisko - miałam sprzedawać bilety; po drugie, inna stawka godzinowa - na szczęście na plus; po trzecie, dostaliśmy tylko jedną koszulkę pracowniczą, a nie dwie. Przyznam szczerze, że po tych trzech miesiącach kolor pomarańczowy będzie przeze mnie znienawidzony!

Tak wyglądamy w pracy. Zdjęcie zrobione podczas czekania na to, aż przestanie padać ;-)
Nie wiedziałam przed przyjazdem tutaj, że oprócz koszulki zapewnionej przez pracodawcę na nasz uniform składają się też spodenki w kolorze khaki. Na szczęście właśnie takie były moimi ulubionymi. Były, bo jak zaczęłam w nich chodzić codziennie to miałam ich dosyć. Zresztą musiałam sobie kupić niedawno drugie, bo tamte się praktycznie rozpadły ze starości ;-)

Pewnie pamiętacie mój wpis o day off, w którym narzekałam na zbyt małą liczbę godzin i zbyt dużo dni wolnych. Na szczęście ulgowe traktowanie przez szefostwo skończyło się po otrzymaniu pierwszego paychecku i zaczęłam pracować około 50 godzin tygodniowo z jednym dniem wolnym. Mój grafik wygląda następująco: w poniedziałki, czwartki i niedziele pracuje double shift, czyli około 11 godzin; w środy, piątki i soboty pracuje tylko night shift, czyli około 5 godzin. Wtorek jest moim dniem wolnym. Nie narzekam, bardzo mi to odpowiada - pieniądze jakieś z tego są, a też czas dla siebie i znajomych też się znajdzie. Bo równowaga w życiu jest najważniejsza :-)

Cliff Hanger - od niego zaczynam swój tydzień pracy w poniedziałkowe "poranki" ;-)
Grafik mam na tyle różnorodny, że połowę czasu spędzam na tzw. kiddie rides - są to ridy dla maluchów i dzieci, czyli Motorcycles, Wet Boats, Little Pirate i Carousel, a czasami też Tea Cups. Typowe dla pracy na nich jest to, że trzeba znosić rodziców oblegających barierki, robiących zdjęcia i krzyczących Use the horn! Push the button! Spin the wheel! Ring the bell! Trzeba też czasami pomóc dzieciom wejść lub zejść z ridu, a sami wiecie, że dzieci w USA mogą być... hmmm... sporych rozmiarów. Zdarza się, że dzieci płaczą i trzeba zatrzymać ride, albo rodzice zadają pytania typu Are they safe? Are you responsible for them? Dzieci są też bardzo podekscytowane tym, że zaraz będą miały okazję przeżyć "przygodę swojego życia" i próbują mnie staranować, gdy otwieram bramkę, aby zeskanować ich bilety. Heh, prawie bym zapomniała o najważniejszym. Znienawidzone słowo lata to... AGAIN. Gdyby nie rodzice i fakt, że jednak musimy zamknąć park na noc, niektóre dzieci w ogóle by nie poszły spać. Szczególnie zdarza mi się to, gdy pracuję na Motorcycles.


                                                        East Park - to tutaj spędzam większość czasu

Drugą połowę spędzam na ridach dla wszystkich. Trzeba uważać, aby dokładnie sprawdzać wzrost przed wpuszczeniem na ride. Tutaj może zdarzyć się, że ktoś jest za niski, czyli głównie będą to dzieci, i po usłyszeniu tych druzgoczących wieści zacznie się płacz i histeria. Rodzice też mogą być wtedy bardzo niemili i można usłyszeć kilka przekleństw w swoją stronę. Ale ja jestem twarda i nic sobie z tego nie robię, zresztą nie zdarza się mi to bardzo często. Podkreśliłam "mi", bo inni nie mają tyle szczęścia. Przed startem trzeba upewnić się, że uczestnicy nie mają na sobie żadnych luźnych obiektów, czyli najczęściej będą to torebki, klapki, okulary przeciwsłoneczne itp. Może zdarzyć się, że ktoś jest za gruby i nie można go odpowiednio zabezpieczyć :P No i oczywiście ludziom robi się niedobrze i czasami trzeba po kimś posprzątać...  W ostatni poniedziałek taki widok nie wywołał u mnie ruchu wymiotnego, także chyba się uodporniłam.

                                                 Central Park - najatrakcyjniejsza część naszego parku

Moi współpracownicy są z różnych zakątków świata: z Ukrainy, Słowacji, Czech, ale też z Kazachstanu, Algierii czy Ekwadoru. I z USA oczywiście :-) Jeśli czegoś nie lubię w mojej pracy, to tego, że głównie pracuję sama. Na day shift na prawie wszystkie ridy przydzielona jest tylko jedna osoba, ponieważ nie ma takiego dużego ruchu. Na kiddie rides też pracuje tylko jedna osoba, nie ma potrzeby na dwie. Także bibliotekę odwiedzam regularnie i umilam sobie czas czytaniem książek ;-)

Z Jasmine :-)
Jeśli chodzi o management to uczucia mam różne. Niektórych lubię, do niektórych mam stosunek obojętny, a niektórzy nie wykonują swojej pracy tak jak powinni. Do kategorii "lubię" należą Jeff i Johnathan. Jeff ma chyba 26 lat i jest mega wyluzowany. Ma bardzo dobry kontakt ze wszystkimi pracownikami, można z nim pożartować i spędzić świetnie czas. Ale też bardzo dobrze wykonuje swoją pracę - zawsze jest w zasięgu wzroku, sprawdza czy niczego nam nie potrzeba i najszybciej puszcza nas do domu :D

                                                                  Jeff suszący buty pracownikom po burzy

Johnathan jest głównym menadżerem w naszym parku, ale nie jest to jedyny park którym się zajmuje. Jest też głównym mechanikiem i umie naprawić wszystko. Prawdą jest, że jest mega zajętym człowiekiem. Mimo to, znajduje chwilę, aby poznać ludzi, którzy dla niego pracują. Ja na niego mówię "happy puppy". Nie umiem się na niego gniewać, naprawdę. DJ pracuje dla niego już chyba 3 lub 4 rok, więc ma w sobie coś, co trzyma ludzi przy nim. Zawsze gdy go spotykam, to od razu się uśmiecham; często żartujemy lub się wygłupiamy :-)

Tego dnia park zamknęliśmy 1,5 godziny wcześniej z powodu deszczu. Jak widać na zdjęciach, gdy drzwi się zamykają nie oznacza to, że nic się nie dzieje ;-)
Jak widzicie praca jest różnorodna, codziennie jest mnóstwo rzeczy do opowiedzenia. Dla mnie najważniejsze było, abym pracowała z ludźmi; żałuję tylko, że częściej nie jestem na ridach, gdzie pracuje się w parach. Wiadomo, są rzeczy, które mnie wkurzają, ale nie ma sensu o nich pisać :-) Nie po to tu jestem, swoją energię przeznaczam na spędzaniu każdej chwili najlepiej jak się da :-)

O matko, ale wyszedł mi esej! Kto doczytał do końca? :P

sobota, 1 sierpnia 2015

#USA: mój pierwszy mecz baseballa


Cześć!

W ostatni wtorek w końcu udało mi się wykreślić z listy MUST DO IN USA jedno z najważniejszych: obejrzenie meczu baseballa!

Oczywiście byliśmy spóźnieni. W Ameryce czas dzieli się na white people time  i nigga time. Gdy weszliśmy na trybuny rozgrywana była już chyba trzecia runda, a drużyna Myrtle Beach Pelicans wygrywała 1 punktem. A, no tak, najważniejsze. Mecz odbywał się pomiędzy wspomnianymi już Pelicans i Potomac Nationals.

Maskotka drużyny Pelicans - Splash. Cały czas obecna na trybunach i zabawiająca kibiców
Przed meczem nie wiedziałam kompletnie nic o baseballu. Na szczęście DJ cierpliwie starał mi się opisać co się dzieje na boisku :-) Teraz, gdy dodatkowo poczytałam trochę w Internecie, rozumiem podstawowe zasady.

Rozstawienie graczy na boisku
Drużyny kolejno zmieniają swoją rolę na boisku: mogą być drużyną uderzającą lub drużyną w polu. Drużyna uderzająca to drużyna, która akurat w tej chwili zdobywa punkty, a raczej próbuje je zdobyć, ponieważ drużyna w polu robi wszystko, aby temu przeszkodzić. Wydaje mi się, że tłumaczenie tu zasad gry będzie mega nudne, także odsyłam do Wikipedii bardziej zainteresowanych :D

Mecz baseballa to nie tylko to, co dzieje się na boisku. W przerwie, gdy drużyny zmieniają swoje role i mają chwile na przygotowanie się, mają miejsce mini gry dla kibiców na trybunach. Mogą one polegać na ściganiu się dzieci z maskotkami, klaskaniu, śpiewaniu itp. Do wygrania jest bardzo dużo nagród, koszulki, bilety na mecze lub kupony do restauracji. W pewnym momencie byłam bardziej zainteresowana tym co się dzieje na trybunach niż tym, co się dzieje na boisku :P





Bilety kosztowały 13 dolarów, gdybyśmy kupili je przez Internet byłyby po 11 :P Mimo tego, że mecze rozgrywane są tutaj codziennie, na trybunach było więcej osób niż się spodziewałam.

Bardzo się cieszę, że udało mi się pójść na ten mecz. Na pewno było to bardzo amerykańskie doświadczenie i mam ochotę na więcej! Najchętniej zobaczyłabym DJa w grze, ale niestety jego drużyna zaczyna grać gdy mnie już tu nie będzie ;-(

Do następnego, buziaki!

PS Wiedzieliście, że w Polsce też jest liga baseballa? Co prawda tylko 6 drużyn, ale zawsze coś :D

piątek, 24 lipca 2015

#USA: jak mi się mieszka?

Za tymi drzewami jest mój "amerykański dom". Źródło: Google Maps
Cześć!

Niespodzianka, to znowu ja ;-) Jest godzina 13, a ja popijam swoją "poranną" kawę. Zdziwieni? Ja też. Przez to, że codziennie kończę pracę po 23 zmieniłam swój tryb życia na nocny. Po pracy praktycznie zawsze spotykam się z DJem, Tay, KC (wym. "kejsi" - przyp. red.) i jego dziewczyną. Muszę być po prawdziwym maratonie niespania lub źle się czuć, aby wrócić do domu od razu po pracy i położyć się wcześniej spać.

Nie wiem co na to moje współlokatorki, bo wydaje mi się, że za każdym razem gdy wracam o tej 4-5 nad ranem, to je budzę. Pokój dzielę z 3 innymi dziewczynami: Anną z Ukrainy, Hazel z Chin i Sherlyn z Tajwanu. Wiem, trochę ekstremalnie, co?

Muszę przyznać, że spodziewałam się, że mieszkanie w 8 osób w jednym domu będzie o wiele bardziej uciążliwe. Wiem, że na pewno mam też sporo szczęścia, bo nie wszyscy są zadowoleni z warunków, w których żyją. Co tydzień rozdzielamy domowe obowiązki, każda osoba robi jedną rzecz i dzięki temu udaje się utrzymać względny porządek. Na początku mojego pobytu tutaj robiłam sporo sama, bo lubię, gdy jest czysto i można się czuć komfortowo mając niezaplanowanych wcześniej gości. Taaaak, przeszło mi ;-)
Typowe azjatyckie selfie z Hazel :-)
Azjatki bardzo dużo gotują. W domu robi się naprawdę tłoczno, gdy do wspólnego gotowania zaproszą jeszcze kilkoro sąsiadów. Czasami bardzo mnie to irytuje, bo mogliby bardziej skupiać się na gotowaniu niż na rozmawianiu między sobą (co robią bardzo głośno; Chinki wkładają mnóstwo emocji w wymowę i zawsze, gdy słyszę je mówiące po chińsku, mam wrażenie, że planują jakąś wojnę). W efekcie nasze garnki i patelnie nie są w takiej doskonałej kondycji, ale przynajmniej są. Wiadomo, że to nie jest "swój dom", więc trzeba sobie radzić tym, co jest pod ręką. Trochę brakuje mi blach do ciasta i naczyń żaroodpornych, bo lubię piec różne rzeczy.

Tym zostałam poczęstowana przez Kolumbijki.  One jedzą to jako przekąskę, o każdej porze dnia lub nocy. Na początku patrzyłam na to bardzo podejrzliwie, a po pierwszym kęsie w mojej głowie pojawiło się pytanie: gdzie jest tequila?! 
Oprócz Azjatek, mieszkają ze mną dwie reprezentantki Południowej Ameryki: Gina i Laura z Kolumbii. Hmmm, czego spodziewalibyście się po kimś, kto umie mówić po hiszpańsku? Że lubią imprezować? Tak, macie rację! Praktycznie nie widuję ich w domu, szczególnie po przejściu na nocny tryb życia. W sumie mi to odpowiada, bo jesteśmy pokłócone do tego stopnia, że przekazujemy sobie tylko niezbędne informacje typu: "Trzeba zapłacić czynsz", "Cory powiedział, że..."

Cory to właściciel domu. Mega dziwny. Tego nie da się tutaj opisać.

Ania z Ukrainy nie wzbudza we mnie większych emocji. Może trochę na początku, ponieważ zapraszała ludzi do domu i puszczała głośno muzykę. Pracuje w tym samym miejscu co ja, ale ma też drugą pracę. Najczęściej widzę ją rano jedzącą śniadanie i w pośpiechu przygotowującą się do wyjścia, albo machamy sobie w pracy.

Chinki śpią pod kołdrami. Ja śpię pod cieniutkim prześcieradłem. W domu jest stała temperatura 77 stopni Fahrenheita, czyli 25 stopni Celsjusza. 
Ostatni akapit. Obiecuję. Chcę opowiedzieć jeszcze o rzeczach, które mnie irytują. Na pewno fakt, że ludzie zostawiają swoje prywatne rzeczy w salonie, przez co w momencie, w którym piszę te słowa, salon wygląda jakby przeszło przez niego tornado. Reklamówki, jedzenie, talerze, spraye z kremem przeciwsłonecznym, ręczniki, ubrania, komputery. Grrr, nie lubię bardzo. Ja swoje rzeczy trzymam w swoim pokoju. Druga sprawa: ktoś z naszego domu nie umie brać prysznica. Nie udało mi się jeszcze ustalić kto, ale nienawidzę wchodzić do łazienki, która praktycznie jest zalana. Mamy przez to dziurę w suficie w kuchni (była już przed moim przyjazdem) i Cory jest trochę wkurzony na nas za to.

Mimo wszystko mieszka mi się dobrze. Na pewno nie prowadzę tu trybu domownika-koczownika, więc na wiele spraw macham ręką i uważam, że nie warto sobie psuć nimi krwi. Jak dla mnie jest okay ;-)

Buziaki!

wtorek, 21 lipca 2015

#USA: moje 22. urodziny

Cześć!

Dzień wolny - jest. Internet - jest (możecie nie wierzyć, ale wcale nie jest to takie oczywiste...). Minął tydzień od moich urodzin. Zdążyłam ochłonąć i zjeść swoje urodzinowe ciasto ;-)

Jedną z fajniejszych rzeczy było to, że moje urodziny zaczęły się 6 godzin wcześniej! Poniedziałek, 13 lipca, godzina 18:00 w Myrtle Beach. W Polsce właśnie zaczyna się wtorek, 14 lipca, i na mojej Facebooku zaczynają pojawiać się życzenia :-))) Bardzo dziękuję mojej mamie, siostrze i Elvisowi za wspaniały film! Wiem, że tak naprawdę chciałyście mieć pretekst do zjedzenia całego tortu o smaku tiramisu :D



Od mojej współlokatorki z Chin dostałam czerwoną pomadkę w prezencie, także oczywiste jest, że nosiłam ją cały dzień :-) Około godziny 15 zadzwonił dzwonek do drzwi i wiedziałam, że to DJ. Nie będę ukrywać, że nie jesteśmy "tylko przyjaciółmi". Wiem, że bardzo przejmował się moimi urodzinami i chciał zrobić z tej okazji coś specjalnego. Bałam się jedynie, że będę czuć się skrępowana, gdy dostanę od niego jakiś drogi prezent. Na szczęście DJ to "książę z bajki", więc trafił idealnie. Dostałam od niego dwa duże ciasta, które zrobił sam i zajęło mu to 3 dni (!). Jedno było o smaku Snickersa, a drugie o smaku Twixa. Takie tam batony w wersji XXL, czyli iście po amerykańsku.


Tak, tak, uczę DJa polskiego :D

Snickers wyszedł obłędny, dokładnie jak baton; Twix do lekkiej poprawy ale i tak super :D Ciasta jadłam cały tydzień do porannej kawy i dzięki nim nie byłam głodna w pracy przez długi czas ;-) Po małej degustacji poszliśmy z DJem na Broadway, czyli praktycznie do miejsca w którym pracujemy :P Stety-niestety jest to bardzo dobre miejsce do spędzenia czasu, jest tam po prostu wszystko. Po odwiedzeniu naszych znajomych w East Park i usłyszeniu mnóstwa życzeń w przeróżnych językach poszliśmy do kina na Ted 2.
O tanich biletach do kina pisałam już ostatnio ;-) 

Film mógłby być trochę lepszy, pamiętam, że na pierwszej części śmiałam się o wiele bardziej. Ale dobra tam. Było fajnie. Następnie znowu odwiedziliśmy naszych znajomych, tym razem w Central Park, i udaliśmy się na urodzinową kolację. Oczywiście typical American:


Bacon Cheese Fries - moje ulucione! Nigdy więcej normalnych frytek!
Double Smoke House dla DJa - praktycznie samo mięso i ostry Houston z papryczkami Jalapenos dla mnie


Po pochłonięciu takiej ilości jedzenia musieliśmy udać się na mały spacer przed przejściem do kolejnej urodzinowej atrakcji :D A była nią wizyta w tutejszym Aquarium! Widziałam przeróżne rekiny i ryby, dotykałam płaszczki i meduzy, generalnie było super :-) Kto ma snapchata ten wie, że dodałam tego dnia jakieś milion snapów z tego miejsca :D



Moje urodziny wypadły w tym roku we wtorek i tak się złożyło, że we wtorek na Broadway są fajerwerki :-) Kilka minut przed 22 wyszliśmy ma deptak, aby podziwiać pokaz, który uczynił moje urodziny jeszcze bardziej fantastycznymi :-)

Czekałam na ten moment od pierwszego dnia pobytu tutaj... LODY!!! Obiecałam sobie, że sprawię sobie ten luksus na moje urodziny i słowa dotrzymałam :-) Dobra, DJ sprawił mi ten luksus :P (Jeśli wychodzimy gdzieś razem, nie ma nawet mowy aby pozwolił mi zapłacić choćby ułamek rachunku...) Zamówiłam lody o nazwie Birthday Cake Remix - lody o smaku Cake Butter wymieszane z kawałkiem brownie posypane kawałkami czekolady i posypką - niebo w gębie!!!


Jedzenie lodów w wafelku nie jest tu tak popularne jak w Polsce. Amerykanie jedzą lody w kubeczkach, a za wafelek (muszę przyznać, że bardzo smaczny) trzeba dopłacić.

Po zjedzeniu tej porcji lodów w rozmiarze Love It, czyli normalnym, do szczęścia nie brakowało mi nic. Ale urodziny spędzałam z DJem, więc bycie szczęśliwą to za mało, więc na sam koniec skorzystaliśmy z dwóch atrakcji w naszym parku. Najpierw poszliśmy (a raczej Sydney nas zaciągnęła) na Caterpillar. Specjalnie dla mnie Sydney puściła Birthday Katy Perry, a także złożyła mi wraz z Aibekiem życzenia przez mikrofon :D Następnie poszliśmy na Carousel, typową karuzelę, która ma 103 lata i jest po prostu piękna :-)


Ten dzień był fantastyczny od początku do końca :-) Bardzo dziękuję jeszcze raz za wszystkie życzenia! Mam nadzieję, że się spełnią :-) Były to moje drugie urodziny spędzone poza Polską, może to będzie jakaś moja nowa tradycja...? ;-)

czwartek, 16 lipca 2015

#USA: to już miesiąc! :O


Tak. Wiem. 24 czerwca był jakieś 3 tygodnie temu i od tej pory cisza. Wiem, że Wy wiecie, że to nie znaczy, że u mnie nic się dzieje. To znaczy, że dzieje się tyle, że nie mam czasu nawet włączyć komputera!

W sobotę musiałam wypełnić raport miesięczny dla CCUSA i na chwilę musiałam zatrzymać się i zastanowić nad swoim amerykańskim życiem. Co robiłam przez ostatni miesiąc? Czego dowiedziałam się o amerykańskiej kulturze? Hmmm,odpowiedź brzmi: DUŻO. Nie wiem czy zmieści mi się to wszystko w jednym poście :D

Co robiłam przez ostatni miesiąc?

O pierwszym tygodniu mojego pobytu tutaj wiecie chyba wszystko - odsyłam do poprzednich wpisów :-) Chyba będzie mi najłatwiej po prostu wszystko wypunktować, niekoniecznie w kolejności chronologicznej:

1. Przeżyłam swój pierwszy 4th of July! Z tej okazji wybrałam się z przyjaciółmi na plażę. Niestety, nie popisałam się swoimi umiejętnościami organizacyjnymi i połowa zaproszonych osób myślała, że wydarzenie odbywało się 24 godziny później... No nic, następnym razem będzie lepiej! Z tej okazji zakupiłam amerykańską flagę i teraz codziennie zasypiam w takim miłym otoczeniu:



2. Byłam w kinie i... okazało się, że nie muszę oglądać filmu z napisami! Do tej pory oglądałam dwa filmy: Jurassic World i Ted 2. Nie dziwię się, że tutaj pójście do kina nie jest problemem nawet dla bardzo dużej rodziny. Bilety kosztują 6-8 dolarów, a popcorn 4 dolary (a jak jest promocja to nawet 2). Miejsca w kinie nie są numerowane, siada się na zasadzie "kto pierwszy ten lepszy". No i oczywiście jest więcej miejsca na nogi ;-)

3. Spędzałam mnóstwo czasu na plaży, szczególnie nocą. Tutaj plaża nigdy nie jest pusta. Bez problemu można spotkać ludzi. Z dziwniejszych rzeczy, które widziałam to traktor i lis. Co do tego pierwszego, to około godziny 3 nad ranem zaczynają się pracę porządkowe. Opróżniane są kosze, a piasek jest oczyszczany (do tego właśnie jest potrzebny traktor). Wszystko spoko, tylko używają mega mocnych świateł i czasami myślę, że zaraz oślepnę. 

4. Byłam na imprezie dla studentów J-1 i... chyba trochę się rozczarowałam ;-) Może nie jestem aż taką imprezowiczką. Śmieszne było to, że osoby, które nie miały ukończonego 21 roku życia miały namalowane duże znaki X na obydwu dłoniach. Miało to zapobiec kupowaniu alkoholu przez nieletnich. W praktyce wyglądało to tak, że ja kupowałam piwo moim współlokatorkom :P Impreza rozkręca się około godziny 2 i trwa do białego rana, także błędem było przyjście do klubu przed północą, bo po prostu było nudno. 

Więcej grzechów nie pamiętam! Odsyłam też do poprzednich wpisów, jak ktoś nie czytał, na początku byłam pilniejszą blogerką ;-) Dodatkowo, jak ktoś jest super mega ciekawy co tu się dzieje i wkurza się, że ja rzadko piszę, zapraszam do moich polskich znajomych - Ani i Tomka.

A w następnym wpisie opowiem Wam jak spędziłam swoje 22. urodziny! Wyczekujcie!

czwartek, 25 czerwca 2015

#USA: day off


Cześć!

Dzisiaj miałam wolne, co w tym tygodniu nie robi na mnie wrażenia, bo miałam wolne też w niedzielę i w poniedziałek. Jednakże mój dzisiejszy day off znacząco różnił się od tych wcześniejszych. Czym? Był po prostu świetnie spędzony     :-)

Moje poprzednie dni wolne były nudne. Nie potrzebowałam ich, nie czekałam na nie wcale. Mój schedule jest tak ustawiony, że zazwyczaj pracuję na nocnej zmianie, tj. od 17-18 do około 23. Przed pracą mam mnóstwo czasu na wykonanie wszystkich domowych obowiązków i nawet trochę lenistwa :-) Po ujrzeniu grafiku w poprzednią sobotę na kolejny tydzień, poprosiłam szefostwo o zwiększenie mi liczby godzin. Mam nadzieję, że w tą sobotę złapię się za głowę gdy zobaczę grafik. I szeroko uśmiechnę :-)

Bardzo lubię swoją pracę. Nie mam problemów z tym, że jest gorąco. Po dwóch tygodniach zdążyłam się przyzwyczaić, a raczej nauczyłam się radzić sobie z upałem i słońcem. Jestem już całkiem opalona, więc rzadko zdarza mi się "przypiec". Tylko raz musiałam użyć maści na poparzenia :P Nie wiem czy uznać to za sukces :P Lubię swoich współpracowników, a także managerów. Praca wzbudza we mnie wiele emocji - cieszę się, gdy widzę uśmiechnięte twarze; boję, gdy widzę, że coś goes wrong; wkurzam na niemiłych klientów.

Dobra, dobra. Wracam do mojego dzisiejszego dnia. Roz-gadałam/-pisałam się :-)


1. Zapisałam się do biblioteki! W pracy nie możemy używać telefonów, więc aby nie kusić losu, w ogóle nie mam go przy sobie. Możemy za to czytać książki. Zauważyłam, że coraz więcej J-1 students decyduje się na takie rozwiązanie. Ale wiadomo jak jest, do torby zapakowałam tylko jedną książkę. Cieszę się, że tego lata powrócę do mojego bardzo zaniedbanego hobby, a także poszerzę swoje słownictwo :-)


2. W końcu poznałam swoją pracę od drugiej strony - tej o wiele lepszej ;-) Przejechałam się na dwóch rides - Caterpillar i Big Pirate (wybaczcie, mam coraz większe problemy ze znalezieniem odpowiednich słów w języku polskim, ale przestawiłam się na język angielski w 100% - nawet w myślach!). Na Big Pirate dopadł mnie trochę lęk wysokości, ale dałam radę ;-) Trochę adrenaliny nikomu jeszcze nie zaszkodziło! :P Mam zamiar przejechać się na wszystkim co mamy, choćby miało mi serce wyskoczyć z piersi!

źródło: fanpage Seacost Vineyard Church
3. Poszłam na "wieczorek" dla J-1 students (małe wtrącenie: tak nazywamy wszystkich uczestników programu Work and Travel, od nazwy wizy, którą otrzymaliśmy). W programie jest darmowe jedzenie - dzisiaj była pyszna wieprzowina, świeże owoce, genialny grillowany ananas z cynamonem (koniecznie do odtworzenia w Polsce!!!), a także donuty i słodycze; gry i zabawy, a także zajęcia z samoobrony. Odwiedziły nas też dwie panie z organizacji zajmującej się pomaganiem studentom, których prawa są łamane przez pracodawców lub sponsorów. Wspaniały pomysł na spędzenie wieczoru, można poznać mnóstwo ludzi z różnych krajów :-) Nawet nie wiem kiedy minęły mi te cztery godziny! A dzisiejszy post zdecydowałam się napisać głównie dlatego, że czuję się jeszcze zbyt najedzona, aby pójść spać :P *cebulak mode on*

Tyle na dziś! Oczywiście, nie dam rady nigdy napisać wszystkiego co tu się dzieję, ale staram się jak mogę :) Na pewno kiedyś sprawi mi wielką frajdę wrócenie do tych wpisów i przypominanie sobie tych wszystkich wydarzeń. Dziękuję za to, że dzielnie czytacie i do następnego!

piątek, 19 czerwca 2015

#USA: frytki z milkshakiem


Cześć! To już tydzień jak jestem w Myrtle Beach :-) Nie mogę w to uwierzyć, czas płynie mi u bardzo szybko.

Wszystko układa się dobrze. Dom, w którym mieszkam, jest o niebo lepszy od tych, w których mieszkają niektórzy moi znajomi. Nikt nie śpi na podłodze i mamy normalną kuchnię. Mieszkamy w siedem dziewczyn i nie mamy problemów z kolejką do łazienki :P

Mój pierwszy dzień w pracy był fantastyczny. Trafiłam na spoko ludzi, którzy uczyli mnie obsługi wszystkiego - DJ'a i Jasmine. Oprócz tego mieliśmy możliwość puszczania takiej muzyki, na jaką mieliśmy ochotę :-) Nie będę kłamać, to jest bardzo duży plus! Praca do najlżejszych nie należy, trzeba się trochę nachodzić i być przygotowanym na upał.

Drugi dzień różnił się od pierwszego o 180 stopni. Pracowałam w innej części parku, byłam przez większość czasu sama i jakoś tak nie miałam serca do kolejki, którą operowałam. Chyba byłam w lekkim szoku ze względu na różnicę między tymi dwoma dniami. Reszta jakoś poszła. Zaczęłam poznawać coraz więcej ludzi i czuć się coraz bardziej swobodnie w pracy. Podoba mi się to, co robię i że mam okazję ciągle używać języka angielskiego. Może uda mi się czegoś nauczyć :-)

A z tym językiem angielskim to mogą wyniknąć śmieszne sytuacje. Podchodzi dzisiaj do mnie młody chłopak i wywiązuje się między nami mini konwersacja:
ON: "Are you bored?"
JA: "A little"
ON: "What's the ride?"
JA:"You're too high for the ride. Sorry, too tall!"
ON: "I'm not high!" *śmiech*

Jeśli ktoś nie wie, to jak komuś się powie, że jest "high" oznacza to, że jest pod wpływem jakiś narkotyków :D

A co do tytułu dzisiejszego posta :-) We wtorek spotkałam się z polskimi znajomymi, którzy powiedzieli mi, że musimy iść spróbować frytek z milkshakiem w Wendy's. Hm, powiecie pewnie, że nic dziwnego. Ale... milkshake'a używa się w tym przypadku jak ketchupu do frytek... Byłam meeega zaskoczona, że ktoś mógł powiedzieć, że jest to smaczne, a na dodatek polecić to obcokrajowcom odwiedzającym USA! Stwierdziłam, że spróbuję.




Wendy's jest trzecią pod względem wielkości siecią restauracji fast food w USA. Frosty jest ich "signature dessert". Podobno od tego zaczęły się milkshaki :-)

Powiem tak - było to zaskakująco dobre! Martwiłam się o stan swojego żołądka po zjedzeniu takiej kombinacji, ale nic mi nie było. Na zdjęciach widzicie średnią porcję frytek i średnie Frosty o smaku czekoladowym. Wszystko kosztowało 4$, także przestałam się dziwić dlaczego ludzie jedzą w restauracjach fast food, jest to meega tanie!

Dzisiaj była burza, przez którą pracowałam tylko 1,5 godziny ;( Temperatura spadła do 26 stopni i powietrze jest rześkie. Ale jutro znowu wracamy do 34 stopni, zaczynam się przyzwyczajać ;-)

Buziaki! Trzymam za wszystkich kciuki na Waszych egzaminach!

piątek, 12 czerwca 2015

#USA: Charleston


Cześć!

Dzisiaj zaczynam pracę :-) Jeszcze chwila została do piętnastej mojego czasu także spieszę z nowym postem. We wtorek poleciałam do Charleston, drugiego największego miasta w Karolinie Południowej. Bałam się, że zgubię się na lotnisku, albo że będę miała problemy przy sprawdzaniu bagażu, ale wszystko przeszło mega sprawnie. Nawet szybciej niż w Europie, bo nie trzeba wyjmować laptopa z plecaka, a wszystkie metalowe rzeczy, które mamy na sobie, należy do niego włożyć i przejść przez bramkę.

Leciałam tanimi liniami JetBlue. Mimo tego, że mają w nazwie "tanie" w cenie biletu wliczony jest jeden bagaż nadawany o wadze 23 kg i jeden podręczny. W samolocie byłam mile zaskoczona, bo było dużo miejsca na nogi, więcej niż w Dreamlinerze :P Było całkiem luźno i nikt nie siedział obok mnie. Jak pisałam we wcześniejszym poście, słabo spałam poprzedniej nocy plus dopadła mnie różnica czasu, tzw. "jet lag". Od razu poszłam spać i obudziłam się pół godziny przed lądowaniem. Idealnie, bo moim oczom po odsłonięciu okienka ukazały się wspaniałe widoki:


Mój drugi host był z Bułgarii i miał 36 lat. Było mi bardzo miło, że odebrał mnie z lotniska, bo jednak podróżowanie z walizką ważącą 20 kg jest uciążliwe. Po dotarciu do jego domu i zjedzeniu śniadania pojechaliśmy na plażę. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam ocean! :-)


Piasek był tak gorący, że nie dało się po nim iść boso. Pierwsza różnica jaką widać - plaża nie jest zatłoczona, ani nie ma na niej żadnych parawanów! Tak naprawdę to parawany i namioty są tutaj zakazane, jedynym legalnym środkiem ochrony przed słońcem na plaży jest parasol. Dodatkowo można ustawiać je tylko za ratownikiem, tak aby mógł on bez przeszkód wszystko widzieć i w razie potrzeby szybko przedostać się do wody.

Może niektórzy z Was wiedzą, ale przed wyjazdem śmiałam się, że nie będę się kąpać w oceanie bo zje mnie rekin. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że może to być prawda... Gdy weszłam na molo (w Sopocie jest ładniejsze!) oto co ujrzałam:


Także nie wiem jak to będzie z tym pływaniem w oceanie :D

Charleston okazało się bardzo ładnym miastem. Było w nim dużo turystów, miało dużo terenów zielonych i przepiękny port.

Turyści zwiedzający historyczną część miasta. Trochę mi to przypominało Kraków :-)



  

Po długim spacerowaniu i obiedzie wróciliśmy do domu mojego gospodarza. W radiu zapowiadali
także burzę, która trwała cały wieczór. Bałam się, że następnego dnia ulice będą pozalewane albo zatarasowane przez połamane drzewa, ale nic takiego się nie stało. W ramach podziękowania podarowałam Todorowi opakowanie krówek i kukułek. Ale nie jestem pewna czy mu smakowało :P Tego wieczoru szybko poszłam spać. Byłam zaskoczona samą sobą, że wytrzymałam tak długo i tak ;-)

To był wspaniały dzień :-) Cieszę się, że ostatecznie wyszło jak wyszło i mogłam sobie zrobić taką przerwę w podróży. Cały dzień było bardzo gorąco, około 30 stopni, ale jest tu też bardzo wilgotno i wieje od oceanu. Mnie ten klimat bardzo służy :-)

Pozdrawiam ciepło!!!